Dawno nie pisałam o swoim „stadzie”, a jest o czym pisać. Zwłaszcza, że czas płynie, a ten jego upływ daje o sobie znać.
Po pierwsze pan senior Zrazik (marki jamnik, jakby to powiedzieli policjanci) śmierdzi. I też zrymuję. Nie pomaga nawet mycie, pies cuchnie niesamowicie. Podobno to wiek robi swoje. Senior Pan Zraz ma lat 14 i pół. Jeszcze rok temu myślałam, że puszczane przez niego gazy, to broń biologiczna najwyższej generacji. Teraz dochodzę do wniosku, że standard gazowy podwyższa się z miesiąca na miesiąc. Obecnie jego bron biologiczna bije na głowę swym zasięgiem wszystkie biologiczne bronie, jakie kiedykolwiek wymyślili terroryści. Strach się bać, który stopień skażenia bąkami Zraza, będzie obowiązywał w naszym domu za np. kolejne pół roku. Ostatnio Panicz Syn głośno protestował z powodu bycia zagazowanym. Ponieważ nie wpuścił Zraza do pokoju, więc ten ułożył się pod drzwiami i puszczał gazy szparą u dołu tychże drzwi. Ulubiony już nawet nie protestuje. Choć Zraz, z tej racji, że już nie jest w stanie wskoczyć na łóżko, uwielbia zaczaić się pod stołem i stamtąd razić swą biologiczną bronią dalekiego zasięgu. jest to szczególnie nieprzyjemne, gdy się np. coś je. Dlatego teraz Ulubiony reakcję ma jedną. Brzmi: „O matko! Znowu”. A owo „znowu” jest tak częste, że ja już nawet nie liczę. Każda chwila, gdy siedzę w gabinecie jest chwilą w oparach psich gazów, bo przecież on od zawsze towarzyszył mi w pisaniu. Kiedyś na moim fotelu tuż za plecami. Teraz u moich stóp. Kiedyś tak nie gazował. Teraz jakby nadrabiał zaległości. A przecież nie zmieniła mu się dieta, przyzwyczajenia, tryb życia itd. Jedyne, co się zmieniło, to wiek i kondycja fizyczna. O wskoczeniu na fotel pies już chyba nie marzy. Bo od dawna nie próbuje.
Nie lepiej ma się sprawa z Panami Szczurami. Po wielu próbach połączenia ich w stado, zakończonych atakiem Gieroja na Welura i potwornymi ranami szarpanymi u Welura, zostawiliśmy każdego w osobnej klatce. Choć klatki stoją jedna obok drugiej i oba szczury oglądają się przez kraty. Starszy, czyli Gieroj – ten przywieziony od księdza z pewnej warszawskiej plebanii – właśnie kończy przegryzanie na wylot trzeciego hamaczka. Niedługo będzie miał rok. Jest z nami bardzo zaprzyjaźniony. Zaprzyjaźniony do tego stopnia, że gdy siedzi na ramieniu, a ja coś wezmę do buzi potrafi mi to po prostu wyrwać. Postawiony na biurku wypija mi kawę, herbatę etc. Urósł do tego stopnia, że musieliśmy mu kupić o wiele większy domek, bo miał kłopoty z wchodzeniem i wychodzeniem do tego, który dostał kilka miesięcy temu, gdy myśleliśmy, że osiągnął swój ostateczny rozmiar. Ostatnio dość często wychodząc z domku, ten zostawał mu na dupsku i jak twierdził Ulubiony, biedne zwierzę zamieniało się w ślimaka, ciągnąc domek za sobą lub, jak kto woli, na sobie.
O wiele bardziej jednak upływ czasu widać u Welurka. Czterotygodniowa łysa szara kuleczka wielkości kasztana jest teraz półkilogramowym, włochatym szczurzyskiem o niezwykle gęstej sierści. Sam chyba nie zauważył, ze aż tak urósł, bo nie dalej, jak dziś… ugrzązł w okienku własnego domku. Ugrzązł tak, że nie mógł ani wejść do środka ani wycofać się. Takiego wrzasku dawno nie słyszałam. Rzuciliśmy się z Paniczem Synem na ratunek. Welurek darł się jak opętany, a jego ciało tkwiło zaklinowane w okienku domku. Cóż… domek jest dla takich jak on, ale okienko najwyraźniej przepuści samiczkę, a nie tłustego (choć nie spasionego) i o wiele większego samca. Nawet nie wiem, jak pomogłam mu się wydostać. Wiem, że pod koniec całej operacji w środku była głowa, a na zewnątrz dupsko z ogonem. Ponieważ zaś szczur nagle przekręcił się do góry nogami, więc przed nosem miałam szczurze genitalia i majtający się ogon. W środku domku była rozdarta i zapewne wyrażająca przerażenie szczurza morda. Już po wyciagnięciu go z pułapki z pół godziny uspokajałam biedaka nosząc po domu na ramieniu. Dopiero jak przestał się trząść odniosłam do klatki gdzie od razu wgramolił się na hamak. Na domek z dwoma ciasnymi okienkami jakby się obraził, choć wejście ma tam naprawdę duże.
Patrzę na tę zwierzynę i często wspominam dzień, w którym trafiła do mojego domu. Pamiętam, jak trzymiesięczny Zrazik zginął mi w mieszkaniu w czasie montowania okien. Myślałam, że w czasie zamieszania spadł z balkonu i szukałam w ogrodzie trupa, a on… taki malusieńki po prostu spał pod serwantką z porcelaną. Czasem mi się zdaje, że to było wczoraj, a przecież od tamtego momentu minęło 14 lat. Zdążył już tak osiwieć, że tylko grzbiet pokazuje, że jest rudy. Morda zupełnie biała.
Gieroja też dopiero co wiozłam samochodem z plebanii. A przecież to już 9 miesięcy, jak jest z nami. A Welurek? Ze zwierzaczka wielkości kasztana zmienił się w bydlę wielkości bakłażana. Nie da się oszukać czasu. Nie da się ukryć, że przemija. Nie da się go zatrzymać. Widzimy to po dzieciach, a jeszcze szybciej po zwierzętach. Pewnie dlatego, że niestety żyją krócej.