W nawiasach kultury masowej

Spread the love

 Wysłano mnie wczoraj z kamerą na piknik poświęcony „Gwiezdnym wojnom”. Był akurat 4 maja, a w końcu zdaniem fanów gwiezdnej sagi stwierdzenie „niech moc będzie z tobą”, czyli „May the force be with You” można również zapisać „May the 4th be with You”.  Piknik zorganizowano w forcie Skolnickiego na Żoliborzu. Na miejscu była kolejka dla chętnych na wpuszczenie w świat międzygalaktycznych wojen, na około dwie godziny stania. W środku zaś było duszno, głośno, tłoczno i… oczywiście międzygalaktycznie. Przygotowano całą masę atrakcji, jak trening mocy, walki na miecze, układanie lego z gwiezdnymi wojnami, kolorowanki, makiety, roboty i masę ludzi przebranych za postaci z gwiezdnej sagi.

Nie jestem fanką „Gwiezdnych wojen”. Pisałam już tu kiedyś o tym, że w latach 70-tych poszłam z tatą do kina „Wisła” na ten film właściwie to tylko dlatego, że wszyscy szli, a ja chciałam zobaczyć, czym się tak emocjonują. Film mi się niezbyt podobał. Uznałam go za intelektualną tandetę. Był dla mnie nudny. Zawarte w nim motywy znane z wielu bajek i ograne w nich na wiele sposobów. Tyle tylko, że tu podane w międzygalaktycznym sosie. Poza tym denerwowały mnie te wszystkie nielogiczności w stworzonym świecie, które powodowały, że w mojej głowie rodziły się pytania o grawitację, o to, co jedzą na planetach, na których są pustynie i piaski i tak dalej… Obejrzałam wszystkie części sagi, ale zrobiłam to z kinomańskiego obowiązku i zwykłej ciekawości, a nie z powodu bycia fanem, który umrze, jak nie zobaczy.

Dziś, patrząc na X muzę z perspektywy „Gwiezdnych wojen” uważam, że to film, który jest pewną cezurą. Wyznacza moment, kiedy kino stało się rozrywką dla mas. Kiedy ciężar w sztuce filmowej przesunął się ze scenariusza i reżyserii oraz gry aktorskiej na efekty specjalne. Bo wcześniej jednak mimo wszystko zarówno seriale „Star Trek”, jak i „Kosmos 1999” pokazywały międzygalaktyczne światy, w których aktorzy dużo grali, a ich gra miała znaczenie, zaś scenariuszowe pomysły wychodziły poza schemat znany z bajek, w których są rycerze, księżniczka, książę i zły czarownik.

Wczoraj patrząc na dwugodzinną kolejkę ludzi oczekujących na wejście, pomyślałam, że takich kolejek nigdy nie doczekają się naprawdę ambitne dzieła filmowe. Wszystko dlatego, że żadne z nich nie jest produktem kultury masowej. Oczywiście miło jest móc porozumiewać się z innymi kinomanami kodami zaczerpniętymi z gwiezdnej sagi, bo człowiek nie czuje się wyrzucony poza nawias społeczeństwa. Dlatego bezbłędnie rozpoznawaliśmy postaci z filmu stwierdzając, że właściwie brakuje tylko pana Jabby. Zamiast niego był Han Solo zamrożony w bryle karbonitu. Jego widok ubawił nas, bo akurat jadąc na zdjęcia, puszczałam kolegom z ekipy zamieszczony na YT „słynny” wkręt „DeDektywa inwektyw” dzwoniącego do przedsiębiorstwa chłodniczego w Ciechanowie, by w imieniu Lorda Vadera dowiedzieć się, ile kosztuje zamrożenie Hana Solo. Sfotografowaliśmy się zresztą w świecie Imperium, rebeliantów i Luka Skawalkera. Ja z Hanem Solo zamrożonym w Karbonicie, a wszyscy razem z żołnierzem Imperium. W końcu weszliśmy między wrony, więc kraczemy, jak i one. Ale smutne, że te nawiasy, poza które nie chcieliśmy być wyrzucani, choć są tak szerokie są też jednocześnie tak naprawdę dość płytkie. Gdy spytałam jednego z uczestników, co mu się w filmie podoba i czemu jest fanem gwiezdnej sagi, nie potrafił odpowiedzieć mi na to pytanie. I nie był w tym odosobniony. Cóż… być może moc jeszcze nie jest z nimi. 

PS Dla tych, którzy nie słyszeli, jak z produktem kultury masowej radzi sobie pracownica przedsiębiorstwa chłodniczego w Ciechanowie… stosowny link.

https://www.youtube.com/watch?v=hxf97I6hmpU

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...