Wieki ciemne XXI stulecia

Spread the love

 

Gdzie przebiega granica między fikcją a prawdopodobieństwem zdarzenia? Zastanawiam się nad tym ostatnio dość intensywnie. Czy my mamy XXI wiek? Czy może jednak Średniowiecze?

Od zawsze wymyślałam swoje historie. Pisarką zostałam, by opowiadać je ludziom, a nie tylko sobie lub najbliższym. Historii wymyślam tysiące, ale zapisuję tylko niektóre. Nie wszystko dla ludzi się nadaje. Niektóre wymyślone przeze mnie historie to głupoty, żarty, dowcipy i zabawy. Piszę o tym dlatego, że często zastanawiam się czemu inni nie stosują takiego sita? Czemu zapisują i wałkują po tysiąc razy historie, które nic do świata nie wnoszą. A jednak! Może ja sobie stawiam za wysoką poprzeczkę? Z drugiej strony poprzeczkę sobie stawiam, a na dobrą sprawę nigdy z tego, co napiszę nie jestem zadowolona, a nawet wręcz przeciwnie. Nie wydaje mi się jednak, bym powinna była zapisywać każdą bzdurę, która przyjdzie mi do głowy. Wystarczy, że opowiadam je synowi lub Ulubionemu. Im obu bez skrępowania. Niektórzy jednak zapisują wszystko, co wymyślą. Jeśli to beletrystyka – pal sześć. W końcu pierwszą zasadą literatury jest nie nudzić. Jeśli więc nie jest nudna i bawi, to w porządku. Co zrobić jednak, gdy autorzy wmawiają nam, że to wydarzyło się naprawdę? Co zrobić, gdy inni czytają te bzdury i nawet jak mają powiedziane, że jest to bajka, to jednak wierzą, że może być ona prawdą?

Gdy w dzieciństwie czytałam bajki wiedziałam, że to fikcja. Niektóre baśnie zresztą mnie zachwycały. Inne uważałam za słabe i nie wracałam do nich. Gdy w 1979 roku poszłam wraz z tatą do żoliborskiego kina Wisła na „Gwiezdne wojny” z seansu wyszłam niezbyt zadowolona. Co to za bzdura? Stara jak świat opowieść o walce dobra ze złem podana w sosie ze sztucznego koncentratu. Tata zresztą w połowie filmu zasnął. Chrapał budząc wśród siedzących obok nas widzów zgorszenie. Na film „Gwiezdne wojny” poszliśmy dlatego, że szły tłumy i myśleliśmy, że to coś dobrego, bo może większość ma rację? Dopiero z czasem nauczyłam się, że niekoniecznie tak jest. Dziś z lubością cytuję zdanie wyczytane na jakiejś koszulce: „Ludzie jedzcie gówno! Miliardy much nie mogą się mylić!”. „Gwiezdne wojny” rozczarowały mnie. Zarówno jako film, jak i jako bajka. Jako film były słabe, bo aktorstwa tam nie było, a jako bajka… Cóż… Znam lepsze. Efekty specjalne? Nigdy mnie nie interesowały. Te zresztą wiały tandetą. „Gwiezdne wojny” były dla mnie symbolem umysłowego prymitywizmu amerykańskiego społeczeństwa. Prymitywizmu, z którym zetknęłam się zresztą dwadzieścia lat później podczas trzech moich wizyt w USA. A i w Polsce go pełno. Eksia kolega z podwórka był na „Gwiezdnych wojnach” chyba z 27 razy. Nigdy nie mogłam zrozumieć po co.

Ostatnio jedna ze stacji telewizyjnych pokazała kolejną ekranizacje King Konga. Owszem, jest to historia nie tylko o wielkiej małpie niszczącej Nowy Jork, ale też o samotności, wyrwaniu z raju itd. Jako bajka jest jednak dla mnie dość płytka i nie warta aż półtoragodzinnej ekranizacji. Pod wpływem King Konga i zniesmaczona faktem, że to kolejna ekranizacja, wymyśliłam wersję żeńską, czyli… Queen Konga. Oto pani Queen Kong zostaje znaleziona przez polskich naukowców. (A co!) Sprowadzona jest do Warszawy. (A co!) Ucieka jednak zoologom i zootechnikom. Ponieważ w wyprawie, podczas której ją znaleziono, brał udział pewien dziennikarz-amant, więc Pani Queen Kong zakochuje się w nim. Ponieważ jest w rui, więc pożąda go tak bardzo, że… przerabia na żywy wibrator! (A co! Pobądźmy drastyczni!) Z wibratora-dziennikarza korzysta siedząc na iglicy Pałacu Kultury. (A co!? Jak się bawić w te głupoty, to się bawić!) Motywy wyrwania z raju pozostają, dochodzi seksualność i rozpasanie samicy. W patriarchalnym świecie, gdzie co jakiś czas słyszę, że baba jest głupia, bo jest babą, wymyślona przeze mnie historia powinna się spodobać większości mizoginów. Poziom mojej bajki o Queen Kongu jest moim zdaniem zbliżony do oryginału. King Kong i Queen Kong to jednak bajki i zmyślone historie. Na razie żadne stacje telewizyjne nie podają informacji, że gdzieś gigantyczna małpa pustoszy miasto. Choć znam takich, którzy wierzą, że to oparte na faktach. Tylko prawdziwy King Kong był mniejszy!

Co zrobić jednak z informacjami, które dziennikarze podają jak prawdę? Choć jest to coś, co leży blisko bajki? Ostatnio wymyślam swoją. Między pracą, domowymi obowiązkami, pisaniem poważnych rzeczy itd. tworzę historię z władzami Warszawy w roli głównej. A wszystko za sprawą informacji wyczytanej w sieci. Informacji zamieszczonej na serio na poczytnych i opiniotwórczych portalach. Brzmi ona tak:

Burmistrz miasta Zarożja w Serbii Miodrag Vujetić apeluje do mieszkańców, by jedli czosnek, co ma ich uchronić przed… wampirem grasującym po mieście. I dodaje, że w każdym pomieszczeniu w mieszkaniu powinien wisieć krzyż – podaje Polskie Radio. Mieszkańcy Zarożja wierzą, że po mieście grasuje legendarny wampir Sava Savanović, który urodził się w XVIII wieku. Wampir miał mieszkać w starym młynie – odkąd jednak młyn został zburzony mieszkańcy Zarożja są przekonani, że bezdomny wampir zaczął grasować po ulicach.

Wyobraźmy sobie, że rzecz dzieje się w Warszawie. Wampir przyszedł na świat w zburzonych w ubiegłym roku dawnych koszarach przy Parku Łazienkowskim. Teraz błąka się po mieście. Specjalną konferencję prasową zwołał Ratusz. Rzecznik prasowy stołecznego magistratu powiedział, że Komenda Stołeczna Policji i Straż Miejska skierowały na ulice miasta więcej patroli. Ściągnięto też posiłki z innych miast. Metropolita Warszawski poprosił o zawieszenie krzyży we wszystkich miejscach. Ponieważ jednak nie jest możliwe zawieszenie krzyża w stołecznym Meczecie i Synagodze Nożyków, a także w żydowskim Instytucie Kultury na Tłomackiem, czy Teatrze Żydowskim, więc w okolice obu świątyń i placówek miasto skierowało dodatkowe patrole.
Lecimy dalej? Proszę bardzo! Pani Prezydent prosi też o to, by mieszkańcy spożywali czosnek, bo to dobra ochrona przed Wampirami. Opozycja oskarża ją, że za całą sprawą stoi chińskie lobby czosnkowe, które próbuje wyprzeć z rynku polski czosnek i zastąpić tańszym chińskim. Na warszawskiej Starówce w sklepach z pamiątkami kwitnie handel osikowymi kołkami. Policja nakrywa nielegalnych handlarzy bronią, u których, ku zdumieniu stróżów prawa, szczególnym powodzeniem cieszą się sześciostrzałowe rewolwery ze srebrnymi kulami. By sprostać zapotrzebowaniu na tego typu amunicję, prywatne odlewnie pracują pełną parą… Trafiają do nich niemal hurtowo porwane srebrne łańcuszki i połamane dziecinne, srebrne pierścionki… (Pomysłu proszę nie kraść. Może kiedyś w desperacji napiszę na tej podstawie książkę!)

Bzdury ktoś powie, bzdury. A ja mu przytaknę. Ale jak to się dzieje, że wiadomości ze świata pełne są takich bzdur? Dziś wyczytałam historię, że podobno w Szwecji pewien polski lekarz pomylił się i pacjentowi wyciął zamiast migdałków… jądra. Pacjent stwierdził to po wybudzeniu z narkozy, bo go genitalia zaswędziały i chciał się podrapać, a tam… koło „wacusia” pustka. Czemu coś takiego jest publikowane? Pewnie dlatego, że poczytne. Jednak czemu ludzie w to wierzą? Tego pojąć nie mogę. Gdyby naprawdę ktoś facetowi wyciął jądra, to by go szwy ciągnęły i pierwszą rzeczą, jaką by stwierdził po wybudzeniu z narkozy byłby ból, a nie świąd koło „Wacka”. W artykule słowa o tym nie ma. Dobrze, że polscy autorzy newsa zbadali od razu, że w Szwecji nie ma takiego lekarza i nie ma takiego dyrektora szpitala, który rzekomo udzielał mediom wywiadu mówiąc, że to nie jest wina Polaka, bo takie pomyłki, czyli wycięcie jąder zamiast migdałków (sic!), się zdarzają.

Im więcej wiem o świecie, im więcej czytam, oglądam itd. tym bardziej jestem przekonana, że średniowiecze, nazywane tak chętnie w literaturze „wiekami ciemnymi” nie było ciemniejsze od XXI wieku. I tylko zastanawia mnie jedno. Gdy w redakcji dyskutowaliśmy o serbskim burmistrzu apelującym o to, by ludzie jedli czosnek, bo to ochroni ich przed wampirem, a ja pytałam, czy widzą taki apel z ust Hanny Gronkiewicz-Waltz, nikt nie odpowiedział twierdząco. Natomiast jeden z kolegów skwitował to w ten sposób: „I pomyśleć, że Serbia chce do Unii Europejskiej!”. No chce! A Szwecja, której mieszkańcy wierzą w pomylenie migdałków z jądrami, już tam jest! O Stanach Zjednoczonych, w których spotkałam ludzi wierzących, że historia z King Kongiem wydarzyła się naprawdę, to już nie wspomnę. Nie dlatego, że nie chcą do Unii, ale dlatego, że musiałabym sięgać wspomnieniami do tych swoich trzech pobytów za oceanem, a zwyczajnie mi się nie chce, bo było to dawno i czasem mam nadzieje, że nieprawda.

O Średniowieczny XXI wieku przecież jest ciebie dopiero pierwsze ćwierćwiecze!

PS Bardzo lubię filmy sci-fi, ale „Gwiezdne wojny” moim zdaniem jakoś nie bardzo są w tym gatunku.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...