Misie wszystkich krajów łączcie się

Spread the love

Święto Miamola
To niesamowite jak ten czas szybko leci. Mniej więcej 110 lat temu Theodore Roosevelt nakazał po polowaniu wypuścić postrzelonego małego niedźwiadka. Rozpisała się o tym prasa, co przeczytał pewien producent zabawek i wymyślił pluszowego misia, któremu po oswobodzicielu prawdziwego niedźwiadka dał na imię Teddy. Dziś ten pluszowy miś ma swój dzień, a ja zrobiłam o nim krótki felieton filmowy. Wystąpił w nim nawet mój osobisty miś. Miś, który jest poniekąd bohaterem moich wspomnień z dzieciństwa. (Tych, na których wydanie podpisywałam już dwa razy umowę.) Jest też pierwowzorem bohatera książki, na którą już mi się też nie chce szukać wydawcy. Na wszystko przyjdzie czas. Książka nosi tytuł „Straszne przygody Tulisia Palanta” i w moim pojęciu jest i dla dużych i dla małych, a to zdaniem wydawców oznacza, ze dla nikogo. Tak więc leży w przysłowiowej szufladzie. Ma kilkanaście rozdziałów, z których każdy zaczyna się od słów: „Straszna historia”. Pierwowzór, czyli mój misio, nie ma szczęścia. Nie ma nosa, oczu prawie tez nie, a i uszy nie są w całości. Na dodatek jedna ręka jest sztywna, głowa też. Książki o nim też szczęścia nie mają. O sobie myślę, że jestem szczęściarą, bo właściwie w życiu nawet porażki przekuwam w sukces. Ale ten mój misio? Chciałabym mieć kiedyś forsę na jego fachową renowację. A dziś … tak chciałam pokazać jedną ze „strasznych historii”, która powstała w oparciu o jego los.
Straszna historia z Fiki Miki
Poza mną Marysia miała jeszcze inne zabawki. Lalki, samochody, klocki, ale i pluszaki. Najbardziej z nich lubiłem Klusia, bo też był misiem. To jego Marysia dostała od swojego wuja – Bronka. I to on był tym za dużym misiem dla małej dziewczynki. Z Klusiem rozumieliśmy się bez słów. Nie był o mnie zazdrosny. Był większy i sporo starszy, bo wcześniej należał do wuja Bronka. Myślę, że kiedyś był jego ulubieńcem, a fakt, że Marysia go nie wyrzuciła, ale ciągle trzymała i pozwalała na branie udziału w zabawach, traktował jako wielkie, misiowe szczęście. Swoje imię „Kluś” dostał dość późno. Ja dawno już byłem Tulisiem, a Kluś latami pozostawał bezimienny. Pewnego dnia został Klusiem. Było to imię zaczerpnięte przez Marysię z jakiejś książki, ale mnie kojarzyło się z kluskami. Oprócz Klusia i mnie Marysia lubiła też małpę, którą nazywała Fiki-Miki. Wraz ze mną i Klusiem braliśmy udział w zabawie z szpital. Byliśmy pacjentami Marysi. Marysia bandażowała nam nogi, zaglądała do gardeł, uszu i oczu, osłuchiwała nam plecy i brzuchy, opukiwała, a potem przepisywała lekarstwa. Dziś myślę, że mieliśmy sporo szczęścia, że trafiliśmy na Marysię. Dlaczego? Jej przyjaciółka Ania też bawiła się w szpital, ale przeprowadzała amputacje, robiła zabawkom zastrzyki i dlatego kilka jej lalek nie miało nóg, a małpa – taka sama jak Fiki-Miki pewnego dnia zgniła od zastrzyków. Wtedy Ania wyrzuciła ją na śmietnik. Kiedy Fiki-Miki dowiedziała się o tym, załapała strasznego doła. My staraliśmy się ją pocieszać, jak mogliśmy. Jednak Fiki-Miki stała się osowiała. Marysia chyba to zauważyła, bo pewnego dnia, chyba po to, by poprawić jej humor, zabrała ją na wycieczkę rowerową. Strasznie zazdrościłem Fiki-Miki tej wycieczki, ale… Marysia wróciła z niej zapłakana i… bez Fiki-Miki. Płacząc tuliła mnie i opowiadała swojej mamie, że przywiązała Fiki-Miki skakanką do roweru i… gdzieś po drodze zgubiła. Mama poradziła Marysi, by rozpoczęła poszukiwania. Marysia zabrała ze sobą przyjaciółkę Anię i mnie. Płacząc za Fiki-Miki chodziła z Anią u boku, a ze mną pod pachą po całym osiedlu, od podwórka do podwórka i szukała gdzie też może leżeć Fiki Miki. Marysia była wtedy już samodzielna, bo miała prawie osiem lat, więc nie musiał towarzyszyć jej nikt z dorosłych. Na wprost domu, w którym mieszkaliśmy z Marysią, jej rodzicami, Klusiem i Fiki-Miki stał drugi dom. Tam mieszkali chłopcy, z którymi Marysia czasami bawiła się na podwórku. Zapukaliśmy do drzwi mieszkania jednego z tych chłopców. Otworzyła jakaś pani i na pytanie o małpę odpowiedziała, że kilka godzin temu do jej syna Michała przyszedł Artur z jakąś małpą i zaproponował wspólne badanie, co też małpa ma w środku.
– Michał był niegrzeczny, więc go nie puściłam. Gdzie poszedł Artur nie wiem, ale myślę, że małpy już nie ma – powiedziała mama Michała tak spokojnie, jakby to chodziło o kosz ze śmieciami. Marysia zaczęła ryczeć. Całowała mnie (i to nawet w tyłek), moczyła zbeżowiałe futerko łzami, ale… nie dawała za wygraną. Postanowiła zapukać do Artura. Nie było go w mieszkaniu, ale po chwili przyszedł. Wzięty w krzyżowy ogień pytań przez mamę, Anię i strasznie zapłakaną Marysię wydukał, że małpę rozpruł, bo chciał zobaczyć czym jest wypchana! Sadysta! Zadowolony z siebie powiedział, że wszystko, co tam znalazł, po prostu wyrzucił. A ponieważ z Fiki-Miki została tylko głowa z wiszącymi pustymi łapkami i korpusem, więc wyrzucił ją do śmietnika. Marysia uderzyła w głośniejszy płacz, ale Ania powiedziała spokojnie:
– Nie ma co płakać, bo jeszcze nie wszystko stracone. Znajdziemy Fiki-Miki i spróbujemy ją z powrotem wypełnić watą lub ścinkami.
Z trudem, bo z trudem, ale Marysia uspokoiła się. Pozostała kwestia znalezienia zwłok Fiki-Miki. Nie było to proste. Mama Artura kazała mu iść z dziewczynkami i pomóc szukać. Poszedł, ale z ociąganiem. Kluczył, kręcił, jakby nie chciał pokazać gdzie są te resztki Fiki-Miki. Wreszcie… pokazał. Było gorzej niż źle. Z Fiki-Miki została tylko głowa i to też popruta, a nóżki, brzuszek i łapki były wiszącymi strzępami resztek materiału. Było jasne, że Fiki-Miki zreperować się nie da. Trzeba byłoby tak naprawdę uszyć nową Fiki-Miki, oczywiście pod warunkiem, że ktoś miałby taki materiał. Po stracie Fiki-Miki Marysia długo płakała. W nocy tuliła mnie tak mocno, że po raz kolejny cieszyłem się, że jestem tylko pluszakiem. Ale nie tylko to mnie cieszyło. Byłem wdzięczny, że nie zabrała mnie na tę wycieczkę rowerową. Bo przecież to, co spotkało Fiki-Miki mogło przydarzyć się również mnie.
Dziś wołam w imieniu mojego misia: „Misie wszystkich krajów łączcie się”. I dodaję od siebie: A posiadacze misiów tulcie je do siebie, bo tylko misie wiedzą o nas wszystko. I tylko misie nikomu nigdy tego nie powiedzą.

To niesamowite jak ten czas szybko leci. Mniej więcej 110 lat temu Theodore Roosevelt nakazał po polowaniu wypuścić postrzelonego małego niedźwiadka. Rozpisała się o tym prasa, co przeczytał pewien producent zabawek i wymyślił pluszowego misia, któremu po oswobodzicielu prawdziwego niedźwiadka, dał na imię Teddy. Dziś ten pluszowy miś ma swój dzień, a ja zrobiłam o nim krótki felieton filmowy. Wystąpił w nim nawet mój osobisty miś – Miamol Pacan. To miś, który jest poniekąd bohaterem moich wspomnień z dzieciństwa. (Tych, na których wydanie podpisywałam już dwa razy umowę.) Jest też pierwowzorem bohatera książki, na którą już mi się też nie chce szukać wydawcy. Na wszystko przyjdzie czas. Książka nosi tytuł „Straszne przygody Tulisia Palanta” i w moim pojęciu jest i dla dużych i dla małych, a to zdaniem wydawców oznacza, ze dla nikogo. Tak więc leży w przysłowiowej szufladzie. Ma kilkanaście rozdziałów, z których każdy zaczyna się od słów: „Straszna historia”. Pierwowzór, czyli mój misio, nie ma szczęścia. Nie ma nosa, oczu prawie też nie, a i uszy nie są w całości. Na dodatek jedna ręka jest sztywna. Głowa zresztą też. Książki o moim misiu też nie mają szczęścia. O sobie myślę, że jestem szczęściarą, bo właściwie w życiu nawet porażki przekuwam w sukces. Ale ten mój misio? Chciałabym mieć kiedyś forsę na jego fachową renowację. A dziś… tak chciałam pokazać jedną ze „strasznych historii”, która powstała w oparciu o jego los.

Straszna historia z Fiki-Miki

Poza mną Marysia miała jeszcze inne zabawki. Lalki, samochody, klocki, ale i pluszaki. Najbardziej z nich lubiłem Klusia, bo też był misiem. To jego Marysia dostała od swojego wuja – Bronka. I to on był tym za dużym misiem dla małej dziewczynki. Z Klusiem rozumieliśmy się bez słów. Nie był o mnie zazdrosny. Był większy i sporo starszy, bo wcześniej należał do wuja Bronka. Myślę, że kiedyś był jego ulubieńcem, a fakt, że Marysia go nie wyrzuciła, ale ciągle trzymała i pozwalała na branie udziału w zabawach, traktował jako wielkie, misiowe szczęście. Swoje imię „Kluś” dostał dość późno. Ja dawno już byłem Tulisiem, a Kluś latami pozostawał bezimienny. Pewnego dnia został Klusiem. Było to imię zaczerpnięte przez Marysię z jakiejś książki, ale mnie kojarzyło się z kluskami. Oprócz Klusia i mnie Marysia lubiła też małpę, którą nazywała Fiki-Miki. Wraz ze mną i Klusiem braliśmy udział w zabawie z szpital. Byliśmy pacjentami Marysi. Marysia bandażowała nam nogi, zaglądała do gardeł, uszu i oczu, osłuchiwała nam plecy i brzuchy, opukiwała, a potem przepisywała lekarstwa. Dziś myślę, że mieliśmy sporo szczęścia, że trafiliśmy na Marysię. Dlaczego? Jej przyjaciółka Ania też bawiła się w szpital, ale przeprowadzała amputacje, robiła zabawkom zastrzyki i dlatego kilka jej lalek nie miało nóg, a małpa – taka sama jak Fiki-Miki pewnego dnia zgniła od zastrzyków. Wtedy Ania wyrzuciła ją na śmietnik. Kiedy Fiki-Miki dowiedziała się o tym, załapała strasznego doła. My staraliśmy się ją pocieszać, jak mogliśmy. Jednak Fiki-Miki stała się osowiała. Marysia chyba to zauważyła, bo pewnego dnia, chyba po to, by poprawić jej humor, zabrała ją na wycieczkę rowerową. Strasznie zazdrościłem Fiki-Miki tej wycieczki, ale… Marysia wróciła z niej zapłakana i… bez Fiki-Miki. Płacząc tuliła mnie i opowiadała swojej mamie, że przywiązała Fiki-Miki skakanką do roweru i… gdzieś po drodze zgubiła. Mama poradziła Marysi, by rozpoczęła poszukiwania. Marysia zabrała ze sobą przyjaciółkę Anię i mnie. Płacząc za Fiki-Miki chodziła z Anią u boku, a ze mną pod pachą po całym osiedlu, od podwórka do podwórka i szukała gdzie też może leżeć Fiki Miki. Marysia była wtedy już samodzielna, bo miała prawie osiem lat, więc nie musiał towarzyszyć jej nikt z dorosłych. Na wprost domu, w którym mieszkaliśmy z Marysią, jej rodzicami, Klusiem i Fiki-Miki stał drugi dom. Tam mieszkali chłopcy, z którymi Marysia czasami bawiła się na podwórku. Zapukaliśmy do drzwi mieszkania jednego z tych chłopców. Otworzyła jakaś pani i na pytanie o małpę odpowiedziała, że kilka godzin temu do jej syna Michała przyszedł Artur z jakąś małpą i zaproponował wspólne badanie, co też małpa ma w środku.
– Michał był niegrzeczny, więc go nie puściłam. Gdzie poszedł Artur nie wiem, ale myślę, że małpy już nie ma – powiedziała mama Michała tak spokojnie, jakby to chodziło o kosz ze śmieciami.
Marysia zaczęła ryczeć. Całowała mnie (i to nawet w tyłek), moczyła zbeżowiałe futerko łzami, ale… nie dawała za wygraną. Postanowiła zapukać do Artura. Nie było go w mieszkaniu, ale po chwili przyszedł. Wzięty w krzyżowy ogień pytań przez mamę, Anię i strasznie zapłakaną Marysię wydukał, że małpę rozpruł, bo chciał zobaczyć czym jest wypchana! Sadysta! Zadowolony z siebie powiedział, że wszystko, co tam znalazł, po prostu wyrzucił. A ponieważ z Fiki-Miki została tylko głowa z wiszącymi pustymi łapkami i korpusem, więc wyrzucił ją do śmietnika. Marysia uderzyła w głośniejszy płacz, ale Ania powiedziała spokojnie:
– Nie ma co płakać, bo jeszcze nie wszystko stracone. Znajdziemy Fiki-Miki i spróbujemy ją z powrotem wypełnić watą lub ścinkami.
Z trudem, bo z trudem, ale Marysia uspokoiła się. Pozostała kwestia znalezienia zwłok Fiki-Miki. Nie było to proste. Mama Artura kazała mu iść z dziewczynkami i pomóc szukać. Poszedł, ale z ociąganiem. Kluczył, kręcił, jakby nie chciał pokazać gdzie są te resztki Fiki-Miki. Wreszcie… pokazał. Było gorzej niż źle. Z Fiki-Miki została tylko głowa i to też popruta, a nóżki, brzuszek i łapki były wiszącymi strzępami resztek materiału. Było jasne, że Fiki-Miki zreperować się nie da. Trzeba byłoby tak naprawdę uszyć nową Fiki-Miki, oczywiście pod warunkiem, że ktoś miałby taki materiał. Po stracie Fiki-Miki Marysia długo płakała. W nocy tuliła mnie tak mocno, że po raz kolejny cieszyłem się, że jestem tylko pluszakiem. Ale nie tylko to mnie cieszyło. Byłem wdzięczny, że nie zabrała mnie na tę wycieczkę rowerową. Bo przecież to, co spotkało Fiki-Miki mogło przydarzyć się również mnie.

Dziś wołam w imieniu mojego misia: „Misie wszystkich krajów łączcie się”. I dodaję od siebie: A posiadacze misiów tulcie je do siebie, bo tylko misie wiedzą o nas wszystko. I tylko misie nikomu nigdy tego nie powiedzą.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...