Nie prowadzę wojny

Spread the love

Tydzień temu zgłosił się do mnie dziennikarz Newsweeka z prośbą, bym jako Warszawianka z dziada pradziada porozmawiała z nim o byciu Warszawiakiem. Rozmowa miała być w kontekście tego, że jeden polityk twierdzi, że „my Warszawiacy nie damy się słoikom”. Ponieważ powiedział, że dostał mój telefon od mojego przyjaciela Pawła Dunin-Wąsowicza, którego znam od dziecka, więc zgodziłam się. Na pytanie czy rozmowa ma być przez telefon pan powiedział, ze wolałby odwiedzić mnie w domu i obejrzeć jak mieszkam, zobaczyć pamiątki rodzinne itd. I tak w ubiegłym tygodniu poświęciłam panu trzy godziny, a dwa dni później zgodziłam się wziąć udział w sesji fotograficznej. Tekst ukazał się w Newsweeku w poniedziałek w numerze 42/2013. Żałuję, że nie poprosiłam o autoryzowanie swoich wypowiedzi, ale było mi po prostu głupio. Wyszła taka masa przekłamań i niezrozumień, że opadły mi ręce. Niby drobiazgi, ale… dla mnie ważne. I tak….

Po pierwsze: nie śmieję się z tego, że ludzie, którzy mieszkają w Warszawie, a nie są z niej rodem 1 listopada, gdy nie mogą pojechać do siebie na groby idą na Powązki palić znicze znanym ludziom. Stwierdzam jedynie fakt! Tak jak stwierdzam fakt, (czego w gazecie już nie było), że kiedyś pańską skórkę (charakterystyczny cmentarny przysmak warszawski) jadło się wychodząc z cmentarza, a nie wchodząc tam. No i nie było takiego jarmarku jedzenia pod murami nekropolii.

W sprawie „kryterium święconki”… też nie było tak, że wróciłam ze święconką do domu i zażądałam koszyczka. Wyżaliłam się mamie, że dzieci się śmiały, ale to była rozmowa w szkole, bo koleżanki zauważyły, że nie miałam koszyczka i powiedziały o tym w szkole. Ze święconką chodziłam z rodzicami. Przy rodzicach, a zwłaszcza tacie, nie ośmieliłyby się na kpiny. To drobiazg i szczegół, ale jednak!

Mama nie była działaczką Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Chełmskiej tylko jego zwykłym członkiem, bo trudno jest być działaczem na odległość.

Nie wychowałam się w okolicach Fortu Czerniakowskiego. Zawiozłam tam fotografa, bo to miejsce ważne dla mojej rodziny. W bloku obok na Sadybie przy Morszyńskiej wychował się mój ojciec, a gdy byłam dzieckiem mieszkała tam babcia i moja prababcia, po której odziedziczyłam drugie imię i saskokępski dom. W forcie było dowództwo batalionu Oaza, do którego należał w Powstaniu Warszawskim mój dziadek. Ojciec o forcie napisał dwie ksiązki, z których jedną opublikował. Drugiej zresztą nikt nie chce – proponowano mi wydanie, jak zapłacę minimum 7 tysięcy złotych. Podobnie z jego książką o broni niemieckiej w Powstaniu Warszawskim, ale to już szczegóły.

W moim domu jest kącik pamiątek. Może to dla kogoś gabinet osobliwości, jak napisał autor tekstu, ale dla mnie to część mojego życia. Ja w tej atmosferze i z tym kącikiem wyrastałam. Są tam różne rzeczy… świadectwo powołania do Gwardii Narodowej w Powstaniu Listopadowym mojego cztery razy pra, fotografie, portrety przodków, a także krzyż z powstańczego grobu mojego stryja i akt zgonu napisany ołówkiem przez dowódcę porucznika Robaka, z którego to aktu wynika, ze Piekarski Antoni Bronisław urzędnik zamieszkały Morszyńska 5 poległ dnia 7 września przy ulicy Zielnej 4. Jest i pagon marynarski i są guziki, ale nie kuzyna, a rodzonego brata mojego dziadka. Łódką przez Wisłę przepływał nie dziadek do babci, a pradziadek do prababci itd. A mój syn ma lat 20, a nie 18… i rzeczywiście śpi na simmlerowskim łóżku swojego trzy razy pra.

W historii mojej warszawskości pan skupił się na wątku Saskokępskim, bo tam go gościłam, a poza tym Saska Kępa taka modna… Był jeszcze wątek ulic Chmielnej, Nowoaleksandryjskiej, czyli dzisiejszej Puławskiej, Podwala, Sadyby, Żoliborza itd. Chyba podałam panu za dużo informacji. Zresztą pewnie niezbyt ważnych dla całości tekstu. I tak z tego, co przeczytałam, chodziło gazecie bardziej o sensację. Stąd wybrany wątek ze święconką… Dobrze, że zmieściło się wypowiedziane przeze mnie wielokrotnie zdanie, że: „Jak ktoś odczuwa dumę tylko z tego, że urodził się tutaj, to obciach. To żadna zasługa. Dumnym można być, jeśli coś zrobiło się w życiu.”

Prawdą jednak jest, że drażni mnie, że często muszę pracować w święta, by przyjezdni pojechali do swoich rodzin. Teraz na wszystkich świętych koleżanka z redakcji – rodowita warszawianka – dostała dyżury trzy dni z rzędu. Przecież wszystkie groby ma w Warszawie. Tylko kiedy ma na nie pójść? Kiedy ma pójść na grób do niedawno zmarłego brata?

Szkoda, że w tekście zabrakło tego, co powtarzam ciągle: „Każdy kiedyś do Warszawy przyjechał!” Szkoda, że zabrakło cytowanego przeze mnie do znudzenia Seneki, który mówił, że : „Ojczyznę kocha się nie dlatego, ze wielka, ale dlatego, że własna.”  Ja też tak twierdzę! I dlatego kocham Warszawę – bo moja! Dobrze natomiast, że mój przyjaciel z dzieciństwa Paweł Dunin-Wąsowicz powiedział to, co mówiłam i ja, by przyjrzeć się, kto używa określenia „słoik”, a przede wszystkim kto walczy na metryki. Ja się tym nigdy nie zajmuję! Zawsze mówię, że wielkie miasta od wieków przyciągały ludzi ze wsi. Tak wygląda cywilizacja, że ludzie migrują! Mówiłam zresztą dziennikarzowi Newsweeka, że nie należę na facebooku do jakichś grup typu: „warszawiak z dziada pradziada”, bo wieje to ksenofobią, której się boję. A poza tym moja mama przyjechała tu z Zamojszczyzny. A i Ulubiony jest zza wschodniej granicy. Nie wartościuję ludzi po tym skąd są, ale kim są i co sobą reprezentują. Dlatego wielkim szacunkiem darzę wszystkich, którzy kochają swoje małe miasteczka czy wioski. Żal mi tych, którzy wstydzą się przyznać skąd przyjechali do stolicy nazywając swoje rodzinne strony „dziurami”. Sama zresztą tych tak zwanych „małych ojczyzn” mam kilka… Z dreszczykiem emocji jeżdżę do Pułtuska – tu na świat przyszli przodkowie mojej prababci Zofii z Ruszczykowskich Piekarskiej – Bellonowie. Od roku wybieram się do Koniecpola gdzie są groby moich dalekich kuzynów – również z tej gałęzi… Podejrzewam, ze jak dojadę popłaczę się ze wzruszenia. Zeszłam kiedyś pół cmentarza w Piotrkowie Trybunalskim, by znaleźć grób praprapradziadka – daremne… może już zlikwidowany? Z sentymentem jeżdżę do Zwierzyńca nad Wieprzem, gdzie w 1927 roku przyszła na świat moja mama, a wcześniej w 1898 jej mama, a moja babcia zaś w 1886 roku dziadek – Julian Stec. Ludzie tworząc jakąś wirtualną i debilną wojnę na metryki zapominają, że metryka człowieka to nie tylko ojciec i matka. To cała masa przodków, to drzewo rozrastające się w setki gałęzi, czy korzeni…. I nie da się by wszyscy przodkowie byli z jednego miasta czy wioski. Tak jest tylko w małych społecznościach, w dalekich krajach afrykańskich lub południowoamerykańskich gdzie w dorzeczu Amazonii żyją indiańskie plemiona stroniące od cywilizacji. W Polsce od lat migrujemy! Mam kilku znajomych, którzy wyjechali z Warszawy i osiedli na wsiach i to nie podwarszawskich, ale daleko na Śląsku lub Podkarpaciu.

No i tylko tyle fajnego z tej całej szopki, że fotograf Adam Kozak zrobił mi naprawdę piękne zdjęcie przy samolocie na Forcie Czerniakowskim. Forcie, który bronił progu domu dzieciństwa mojego ojca.

PS Nie chcę by ktoś pomyślał, że uważam dziennikarza za nierzetelnego czy artykuł za zmanipulowany. Po prostu temat chyba był za obszerny, by zmieścić się tylko na trzech stronach. Coś facet z tylu rozmów musiał wybrać… Wyszło, jak wyszło.

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...