Wzięłam ostatnio udział w takim posiedzeniu dotyczącym konkursu Blog Roku. Nie. Nie oznacza to, ze zmieniłam zdanie i postanowiłam brać udział w konkursie. Regulamin, który naprawdę rozumiem i rozumiem jego sens, nie odpowiada mi. Samo to, że ja muszę się zgłosić, a nie że biorą w konkursie udział blogi zgłoszone przez czytelników wydaje mi się czymś absurdalnym. A myśl o tym, że na pewnym etapie miałabym słać do znajomych i przyjaciół SMS’y z prośbą o to, by na mnie głosowali – napawa mnie lekkim niesmakiem. Nie mniej jednak konkurs co roku śledzę, bo to okazja do zajrzenia na blogi, o których istnieniu na co dzień nie mam zielonego pojęcia. A w końcu to, co ludzie piszą, to czasem naprawdę niezwykle ciekawe rzeczy. W każdym razie kilka dni temu w ileś tam osób zebraliśmy się w warszawskiej siedzibie Onetu. Dyskusja była zażarta. Ja np. optowałam za tym, by blogi nastolatków były nazwane po polsku, a nie „teens”. Przyznaje, że dość mam już w języku polskim „lunchów” czy „lunchy”, „branchów” czy „brunchy”, a także określeń „design” czy „fashion” zamiast wzornictwo przemysłowe lub moda. Długo dyskutowaliśmy o tym jak podzielić blogi artystyczne, których autorzy coś tworzą i te, których autorzy piszą o artystycznym świecie – aktorach, filmie, malarstwie itd. Gdzie umieścić blogi o książkach i te, których autorzy piszą małe dzieła literackie. Oj działo się!
Niestety nie przedstawiono nas sobie, więc poza 2-3 osobami kompletnie nie wiedziałam kim są pozostali uczestnicy dysputy, a i oni (moim zdaniem) nie wiedzieli kim jestem ja. Zresztą niby skąd mieli to wiedzieć? W pewnym momencie, podczas drobnego poczęstunku typu „szwedzki stół” zaczepiła mnie jedna z uczestniczek.
– Jakiego bloga prowadzisz? – spytała.
– O absurdach dnia codziennego – odparłam zgodnie z prawdą. Zrozumiałam zresztą, że pytanie dotyczy typu bloga. Czy piszę o kuchni? Czy może o modzie? A może o książkach?
– A ty? – spytałam.
– No takiego bloga-bloga – odparła rozmówczyni. Co ciekawe w tej jej wypowiedzi było sporo fałszywej skromności. Pewnie dlatego nagle odezwała się do mnie jej koleżanka:
– Jak to? Nie poznajesz jej?
– Przepraszam, ale nie – odparłam, bo dałabym sobie głowę uciąć, że obie dziewczyny widziałam pierwszy raz w życiu.
– Przyjrzyj się – powiedziała dziewczyna. – To bardzo znana blogerka.
– Przepraszam. Nie znam. Ale proszę się nie przejmować. Ja podchodzę do życia statystycznie – odpowiedziałam. – Na świecie jest siedem miliardów ludzi z czego ponad połowa nie słyszała o Jezusie. No prawda jest taka, że zawsze znajdzie się jakaś osoba, która dla kogoś jest bardzo znana, a dla nas nowa. Przykładów mogłabym podać naprawdę wiele.
Poznałam jednak nazwe bloga. W domu zajrzałam do niego. Już kiedyś byłam na tych stronach. Ciekawy. Wtedy sporo podczytałam. Jednak teraz przywitała mnie pewna nowość. Były to: logo do pobrania, propozycje współpracy, reklamy itd. Najwyraźniej dziewczyna – nagrodzona zresztą za ten blog różnymi nagrodami – zaczęła na nim zarabiać. No i tak nie wiem… Czy to zawsze musi się wiązać z takim zwykłym ludzkim odbijaniem palmy? Ale przynajmniej jedno zrozumiałam. Minę, którą obdarzyła mnie, gdy wręczyłam jej zaproszenie na monodram Ulubionego (był tego samego dnia), mówiąc jej, że skoro jest w Warszawie, to jak chce – może wieczorem zajrzeć. Teraz chyba rozumiem. Prawdopodobnie za to, żeby przyszła, trzeba zapłacić.
I tak na koniec. Ze spotkania wyniosłam nie tylko wniosek, że w blogosferze niektórym chyba czasem trochę odbija, ale też konkretną wiedzę. Otóż rośnie liczba v-logów (czyli blogów video) i blogów kulinarnych. V-loga nagrywać na razie nie mam zamiaru. Tak, jak i nie mam zamiaru konkurować z tymi, którzy profesjonalnie gotują. Zwłaszcza, że ostatnio nie mam zbyt wiele czasu na gotowanie. Ulubionemu od dwóch tygodni obiecuję faszerowaną dynię i nie mam kiedy jej upiec. Zamieszczę tu jednak pewien przepis z tzw. mojej kuchni głodu. Przepraszam, że bez zdjęcia potrawy, ale w tym roku jeszcze jej nie robiłam i w najbliższym czasie chyba nie zrobię, bo przed nami dwa festiwale, na które dostał się Ulubiony ze swoim monodramem. Przepis zamieszczam tylko dlatego, że pora roku sprzyja temu, by zrobić właśnie to danie (orzechy latoś obrodziły!), a ja je bardzo lubię. Dlatego jak komuś się przyda – proszę:
KULECZKI ZIEMNIACZANO-ORZECHOWE
- 10-12 orzechów włoskich,
- 1 kg. ziemniaków,
- 1 jajko,
- 1 duża cebula,
- Pieprz,
- Sól,
- Kolendra,
- Ziele angielskie,
- (może być jeszcze kminek),
- Olej,
- Bułka tarta.
Orzechy ucieramy w moździerzu na proch. Tak samo kolendrę i ziele angielskie, którego kilka ziarenek można np. zemleć w młynku. Ziemniaki lekko solimy, gotujemy i po odcedzeniu gnieciemy na miazgę. Cebulę kroimy drobno i na oleju na patelni przesmażamy, by się zeszkliła. Wrzucamy do ziemniaków wraz z utartymi orzechami włoskimi, surowym jajkiem i przyprawami. Mieszamy, mieszamy, mieszamy. Formujemy kulki wielkości orzechów włoskich i obtaczamy w tartej bułce. Smażymy na oleju do zarumienienia.
Można jeść saute np. z ketchupem, jak frytki. Można dorobić sos np. pieczarkowy. Może to być zamiast ziemniaków częścią jakiegoś dania głównego. Ale jedna uwaga. To jest bardzo sycące! W końcu ziemniaki i orzechy to mnóstwo kalorii!
No i już zupełnie na koniec. Jeśli kiedykolwiek zamieszczę tu jakieś logo do pobrania, informacje o cenach reklam, współpracy, bannerach itd. wyślijcie mi młotek, bym się puknęła w czoło. Adres prosty: Małgorzata Karolina Piekarska – Warszawa 33. (W razie czego skr. poczt. 6, ale to nie jest konieczne.) Więcej pisać nie trzeba, bo na tej poczcie mnie znają. I bynajmniej nie dlatego, że jestem kimś bardzo znanym. Po prostu pokłóciłam się tam kilka razy. Zaczęło się kilkanaście lat temu od żądania, by mój kilkuletni wówczas syn dał mi upoważnienie do odbioru z poczty kupowanych przeze mnie dla niego przesyłek z Klubu Książek Disneya. No i tak od tamtej pory średnio raz na rok jakaś afera jest. Dlatego myślę, że pewna pani urzędniczka poczty, która mnie szczerze nienawidzi i dobrze pamięta, z wielką przyjemnością wręczy mi coś, co pokaże mi gdzie jest moje miejsce nie tylko w szeregu blogosfery, ale i świata. A ja wtedy zanucę albo po angielsku „If I had a hammer” za zespołem „Peter, Paul and Mary” albo za Maciejem Damięckim po polsku „Gdybym miał młotek”. No chyba, że będę już takim bufonem, że i poczucia humoru mi zabraknie. Wtedy ślijcie truciznę. Najlepiej w miodzie. Uwielbiam!