Jedyny hotel w mieście

Spread the love

O hotelu „Patria” na godziny („jedna gwiazdka, cztery łzy”) śpiewał Jacek Skubikowski, a ja przypominam sobie tę piosenkę zawsze, gdy nocuję w prowincjonalnym hotelu. Maj i czerwiec to dla mnie czas spotkań autorskich, a co za tym idzie wielu noclegów w polskich hotelach, głównie w małych miastach. Często to jedyne hotele w mieście, więc nie mam wyboru. I pewnie dlatego, że i inni tego wyboru nie mają – jedyne hotele w małych miasteczka pozostawiają wiele do życzenia.

Grzechów jest wiele. To grzechy duże i małe. Wszystkie jednak uniemożliwiają prawdziwy wypoczynek i sprawiają, że gdy tam nocuję ciesze się, że będzie to moja jedyna noc. Najdziwniej (bo nie najgorzej) było w pewnym małym, malowniczym miasteczku w województwie warmińsko-mazurskim. Pod jedyny hotel zajechałam zmęczona po dwóch spotkaniach autorskich i przejechaniu 300 kilometrów samochodem bocznymi drogami pełnymi traktorów i motocykli. Co okazało się na miejscu? Hotel jest zamknięty, a na drzwiach wisi kartka, bym dzwoniła pod numer… i tu komórka. Dzwonię. Męski głos mówi, że właśnie odwiózł robotników i wróci za pół godziny. Ja lecę z nóg. Marzyłam o porzuceniu walizek i zjedzeniu czegoś. Okazuje się to niemożliwe. Pan chyba wyczuł moje niezadowolenie, bo powiedział, że zaraz do mnie ktoś przyjdzie. Rzeczywiście pojawiły się dwie niezbyt rozgarnięte dziewczyny, które spytały… czego sobie życzę. Miałam ochotę powiedzieć, że rozmowy o królestwie niebieskim, ale się pohamowałam. Gdy odparłam, że mam tu zamówiony pokój, zaprowadziły do obskurnego budynku i pokazały norę w stylu wczesnego Gierka z piętrowymi łóżkami. Powiedziałam, że bardzo mi przykro, ale PRL lubię jedynie na filmach Barei, więc proszę o podanie adresu innego hotelu. Może być w jakimś innym pobliskim miasteczku. Wtedy panie powiedziały, że dadzą mi apartament, ale to droga sprawa, bo… całe sto złotych! Ponieważ do tej pory słyszałam o apartamentach za mniej więcej tysiąc, więc apartament za stówę mnie zainteresował. Panie zaprosiły mnie do budynku obok. Nowo wybudowany trzypiętrowy hotel posiadał same apartamenty. Wszystko udostępniono gościom dwa miesiące temu. Jak wyglądał apartament w nowej części hotelowej? Weszłam do przedpokoju z dwoma zapadniętymi fotelami, odrapaną ławą i starym telewizorem, na którym leżał pilot z zapadniętymi, jak fotele, klawiszami. Łazienka była czysta, ale bez wentylacji, więc śmierdziała pleśnią i to na cały apartament – musiałam wietrzyć. Sypialnia składała się z dwóch łóżek stojących po przeciwnych stronach pokoju i jedną szafką nocną pomiędzy nimi. Oddaloną jednak zarówno od jednego jak i drugiego łóżka, więc gdybym była z drugą osobą i oboje chcielibyśmy czytać coś przed snem, z pewnością tłuklibyśmy się o nocną lampkę – pomyślałam nie zdając sobie sprawy z tego, czym w praktyce okaże się owa lampka. Apartament zdecydowanie nie nadawał się dla nowożeńców, chyba, że dla białego małżeństwa. Choć z drugiej strony jak mówi stare przysłowie: „gdy przyjdzie ochota i pies kota wychrobota”, więc jak kogoś chucie przycisną pewnie dałby radę. Musiałby jednak moim zdaniem cały czas zamykać oczy, by nie patrzeć na ten koszmar wokół i rzecz jasna zatykać nos, by nie czuć tego co dolatywało z łazienki. Ponieważ był to oczywiście jedyny hotel w mieście, więc zgodziłam się na apartament, choć uważam, że przybytek o takiej nazwie powinien jeszcze posiadać biurko z krzesłem, podnóżki przed stojącymi na wprost telewizora fotelami i inne udogodnienia. O tym, że nie ma nawet niezbędnego minimum dowiedziałam się, gdy zapadł zmierzch i okazało się, że w żyrandolu obliczonym na pięć żarówek działa jedna. Właściciela hotelu nadal nie było, więc nie miał kto mi wydać brakujących czterech żarówek. W lampce nocnej było nędzne bździdło, które uniemożliwiało czytanie. Moim zdaniem lampka służyła do tego, by wstając w nocy do WC nie wybić sobie zębów. Co miałam robić? Spać jeszcze mi się nie chciało, a czytać nie dawałam rady. Owszem, przyznaję, mogłabym to robić w WC siedząc na sedesie, ale smród tej pleśni, która jak się okazało dolatywała z raczej nigdy jeszcze nie pranego dywanika, ostudził moje zapały. W łóżku oglądać TV nie było sposób, bo przecież telewizor był nie w sypialni, a w przedpokoju. Rozwalić się w fotelu nie dawało rady, bo oba fotele zapadające się, a poza tym podnóżka nie było. Wpadłam na racjonalizatorski pomysł i pod tyłek na fotel wrzuciłam swój prywatny koc złożony w kostkę, a pod nogi wsunęłam walizkę. Tak wyglądał mój drogi, bo przecież aż za całe sto złotych, apartament.

Ktoś spyta, co z jedzeniem. Też nie było za wesoło. Biorąc pokój powiedziałam, że jestem głodna. Rozpakowałam się i zamierzałam wybrać do restauracji w rynku, a tu,… pukanie do drzwi. Na dole czeka obiad. Ochoczo popędziłam i… dostałam to, co oni uznali za stosowne, czyli rozgotowane ziemniaki, pieczone udko i marchewkę z groszkiem. Machnęłam ręką i zjadłam, a w nocy wstawałam trzy razy, by w śmierdzącym pleśnią WC zasiąść na sedesie z rozstrojem żołądka i zamiast papieru toaletowego używać własnych chusteczek do nosa, bo o rolkę nikt z obsługi nie zadbał. Zamówiłam śniadanie na siódmą, a gdy rano zeszłam, znów niepytana o to, na co mam ochotę, dostałam jajecznicę z tzw. glutami, czyli niedokładnie ściętą i przesoloną. Też machnęłam ręką, ale juz przezornie nie zjadłam. Poprzestałam kawie i jednej kromce chleba z serem żółtym i plasterkiem ogórka.

To bynajmniej nie jednostkowy wypadek. Zdarzało mi się nocować w wielu hotelach z niedziałającymi lampkami nocnymi, popsutymi prysznicami, z których woda ciekła na boki, a nie w dół na mnie, z zatkanymi brodzikami itd. To ZAWSZE są jedyne hotele w mieście. I właśnie dlatego, że jedyne, ich właściciele uważają, że tak traktować gości im wolno, bo mają niczym niezagrożony monopol. Problem w tym, że gdyby inaczej postępowali z klientami, może ktoś chciałby w ich uroczych miasteczkach i tych hotelach zostać na dłużej, a tak… gości mają rzadko. Pokoje są przeważnie puste, a oni narzekają na brak klientów. Koło zamknięte. Ileż razy w takich hotelach byłam JEDYNYM gościem!

Nocowałam też dwukrotnie w hotelach, w których wynajęto salę na wesele, a dla pary młodej wynajęto też pokoje. Efekt? Ja się nie wyspałam. Nawet nie dlatego, że z sali restauracyjnej dochodziło cudowne „umpa umpa” i hotel się trząsł, ale za każdym razem pijani goście weselni biegali po wszystkich korytarzach i walili w drzwi – w tym w moje – wykrzykując słowa powszechnie uznawane za obelżywe i to nie pod moim adresem, ale tak sobie. Bo to przecież bardzo fajne biegać i wrzeszczeć: „Kurwaaaa!” Uważam, że powinno się albo nie wynajmować mi w takim hotelu pokoju albo uprzedzać o nocnych atrakcjach i brać pół ceny. Takie warunki są nie do przyjęcia dla człowieka, który chce wypocząć po całym dniu telepania się z walizkami, książkami itd. I to obojętne czy telepałam się pociągiem czy jako kierowca samochodem po wertepach.

Nadal w wielu (na szczęście nie wszystkich) polskich „jedynych hotelach w mieście” ręczniki w pokojach to zbędny luksus. Podobnie z jednorazowymi mydłami, czy szamponami. Nadal w wielu pokojach nie ma dodatkowego koca na wypadek, gdyby gościowi w nocy było zimno. Mało tego! Nie można takiego koca wziąć z recepcji, bo nie mają w ogóle koców! Nadal nikt nie myśli, że może warto w pokoju postawić dla gościa szklankę, że o wodzie mineralnej to nawet nie wspomnę. Obsługa hotelu nie myśli o tym, że powinni mieć w recepcji żelazko, by gość odprasował sobie coś tam po wyjęciu z walizki. Że może warto byłoby mieć szczotkę do ubrań, pastę do butów, bo pogoda brzydka i przyjechał zabłocony. Ostatnie rzeczy nie muszą być w każdym pokoju, bo wystarczyłoby po jednej na cały hotel.

I pomyśleć, że potem ktoś się dziwi, że w podróż (nawet z jednym noclegiem) wybieram się z wielką walizką, w której ubrania to garstka. Reszta to koc, poduszka, suszarka, ręcznik itd.

Nie chcę podawać adresów tych cudownych hoteli, bo nie o to mi chodzi, by zrobić ich właścicielom przykrość czy krzywdę. Ja po prostu ciągle wierzę, że to się zmieni. W końcu i tak jest lepiej niż kilka lat temu. Widzę postęp. Nadal jednak daleko nam do Europy. Jesteśmy prowincją. A pod względem usług hotelowych – mało uroczą.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...