Po ostatniej wizycie w Rosji powiedzenie „co kraj to obyczaj” zdaje mi się „oczywistą oczywistością”. Nie była to moja pierwsza wizyta u wschodnich sąsiadów. Pierwszy raz byłam tam 22 lata temu. W 1993 roku w 7 miesiącu ciąży odwiedziłam Petersburg i Nowogród Wielki. Wtedy jednak postsowiecki kraj raczkował, więc wiele rzeczy wybaczałam, aczkolwiek okradzenie mnie, ciężarnej wówczas kobiety, przez ulicznych podrostków – mocno zabolało. Również z powodu rzucania kamieniami w turystów pływających po Newie nie zdecydowałam się wtedy na rejs statkiem.
Ja, podwładny
Teraz nie jestem tak wyrozumiała. Lata minęły. Uważam więc, że i u nich powinno się coś zmienić. Mają się za kraj kultury? Niech i obyczajowo zachowują się tak, jak na kulturalnych ludzi przystało. Tymczasem… do kultury – w tym naszym europejskim pojęciu – jest im bardzo daleko. W irkuckiej Syberii przypomniały mi się różne dowcipy o rosyjskiej głupocie i braku wychowania, ale przede wszystkim słowa przypisywane Piotrowi I Wielkiemu – carowi Rosji, które brzmiały: „Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, tak, by swoim pojmowaniem sprawy nie peszyć przełożonego.”
Przypominał mi się ten ukaz dlatego, że tam na każdym kroku to ja byłam podwładnym. Zaś moim przełożonym był ktoś, kto w świecie, do którego ja przywykłam, nigdy przełożonym moim by nie był. I tak… Moimi szefami byli tam: taksiarze, kelnerki, etażne, recepcjonistki, kierowcy autobusów, urzędnicy na lotnisku, bufetowe, a nawet babcie klozetowe. Jednym słowem wszyscy, którzy u nas stanowią pion usługowy. Wszyscy wbijali mnie w poczucie winy, że czegoś oczekuję i robili mi wielką łaskę, że mi to dają. Byli przy tym zdumieni, że nie mam przed ich obliczem wyglądu lichego i durnowatego. Ale po kolei.
Zaczęło się właściwie już w samolocie Warszawa – Moskwa gdzie stewardesa zamiast kawy przyniosła herbatę. Wtedy pomyślałam, że zdarza się każdemu i nie zaprotestowałam. Wręczała mi ją wprawdzie z taką miną, która mówiła: „bierz i spadaj”, ale jeszcze nie myślałam, że to norma. Wypiłam więc co dali. Potem na lotnisku w Moskwie wszyscy, mówiąc kolokwialnie, „darli na mnie ryja”. Ich zdaniem nie tu stanęłam, nie tak włożyłam do miski rzeczy, nie tędy idę. Dodatkowo zabrali dezodorant, który przeszedł kontrolę w Warszawie gdzie nie wzbudzał podejrzeń. Tu z powodu małego opakowania dezodorantu byłam zbrodniarzem. Zabierając krzyczeli. A ponieważ takie samo pojemnościowo opakowanie lakieru do włosów mi zostawili, więc miałam wrażenie, że nie o przepisy tu chodzi, ale o zgnębienie człowieka i pokrzyczenie na niego.
Potem w Irkucku w czterogwiazdkowym hotelu dostaliśmy kartę z talonami na śniadania. Pani zabrała nam paszporty. Teoretycznie powinna spisać nas błyskawicznie i zaraz nam je oddać. Przecież nie można pozbawiać gościa z zagranicy dokumentu tożsamości, bo nie wolno po Rosji obcokrajowcom poruszać się bez dokumentów. Tymczasem paszporty odebraliśmy dopiero późnym wieczorem.
Zbite taxi i Lenin
Taksówki w Irkucku są tanie. Za przejazd płacimy ok. 130 rubli co odpowiada cenie dwóch biletów autobusowych w Warszawie. Tylko dwa razy trafiają nam się taksówkarze Rosjanie. Przeważnie wożą nas Tadżycy, Uzbecy czy Buriaci. Wszyscy mają zbite przednie szyby. Tu norma. Jak tłumaczy mi jeden z taksiarzy miejscowe drogi są w tak złym stanie, że szyby rozbijają się szybko. O kamyczek wyskakujący spod kół. Nie ma sensu tych szyb reperować. Za duży koszt. Nikt jednak nie buntuje się przeciwko stanowi dróg. Ani stanowi chodników. Moim zdaniem nie mają świadomości, że gdzieś na świecie (nawet w Polsce, na której drogi ciągle narzekamy) jest pod tym względem o niebo lepiej. W Domu Aktora czyli małej sali Teatru Dramatycznego nie działa toaleta. Nikogo to nie dziwi, że na kilka dni wynajęto obiekt bez toalety. Gdzie mamy chodzić siusiu? Strażnik wzrusza ramionami. To nie jego problem. Zaproszeni goście z innych części Syberii nie buntują się. Tu nikt sie nie buntuje. Miejscowi nie buntują się też przeciwko wyburzaniu starych drewnianych domów, tak charakterystycznych dla Irkucka, i zastępowaniu ich takimi samymi tylko nowymi. (Jeśli ktoś się buntuje, to i tak nikt go nie słucha.) Tak powstała 130 dzielnica Irkucka, czyli ich „starówka”. Zbudowana od nowa. Tutejsi nie buntują się przeciwko pomnikowi Włodzimierza Lenina, ani temu, że ma on tu swoją ulicę. Jedną z głównych obok ulic Karola Marksa i Feliksa Dzierżyńskiego. Oni tęsknią za Związkiem Radzieckim, przeklinają Michaiła Gorbaczowa i wychwalają pod niebiosa Władimira Putina. Gdy fotografuję się przed pomnikiem Lenina w takiej pozie jak Lenin, jeden z przechodniów posyła pełne nienawiści spojrzenie. Nie wolno kpić z Włodzimierza Ilicza.
Przymus zwiedzania
Podczas wycieczki nad Bajkał zwiedzamy skansen w Talcy. Na terenie skansenu można wejść do kilku budynków. Do jednego nie zdążam wejść. Pani zastępuje mi drogę i macha przed nosem tabliczką z napisem „obiad”. Jej obiad jest ważniejszy od mojego zwiedzania, choć mam bilet, ale to ona jest tu panią i zawiaduje ekspozycją. Argument, że więcej tu nie przyjadę i będę odradzać przyjazd innym, zbywa wzruszeniem ramion. „To nie. Znajdą się jeszcze inni, którzy tu przyjadą”. Rosjanie na każdym kroku pokazują mi, że nie potrzeba im wycieczek z zagranicy. Ich muzea są dla Rosjan. Gość z zagranicy nie jest nie tylko mile widziany, ale w ogóle pożądany. Oni nie chcą się przed światem chwalić tym, co mają. Przecież i tak wiadomo, że są najwięksi na świecie i najlepsi na świecie. Są o tym tak przekonani, że resztą tego świata po prostu gardzą.
Nad Bajkałem zwiedzamy muzeum bajkalskie. W ramach ekspozycji jest tzw. „zanurzenie”. To symulacja zanurzenia na dno Bajkału. Nie interesuje mnie. Kojarzy mi się to z amerykańskimi symulacjami lądowania na księżycu, które na Florydzie bawiły mnie do łez tandetnością. Wolę fotografować Bajkał. Nie jestem odosobniona. Także Ulubiony i pan historyk ze Wspólnoty Polskiej wolą prawdziwy Bajkał od symulacji. Gdy nadchodzi czas odjazdu organizatorzy wycieczki robią nam awanturę. Podnosi się krzyk, że nas nie było. Próbuję ustalić w czym problem. Przecież nie zginęliśmy, bo byliśmy obok. Pada coś o wydanych pieniądzach na bilety. Mówię, że na ekspozycji byliśmy tylko zrezygnowaliśmy z tego „zanurzenia”. Jeśli to problem zaraz zwrócę pieniądze za bilety. Dopiero to otrzeźwia organizatorkę. Stwierdza, że nic się nie stało. A ja dopiero potem zaczynam się orientować, że problemem jest tak naprawdę to, że ktoś wyłamał się. Oni są nieprzyzwyczajeni do buntowników. Tu wszyscy robią to samo. Tu wszyscy robią to co im się każe. Choćby to było nie wiem jak głupie lub wbrew ich zainteresowaniom czy też woli. To nie jest kraj dla indywidualistów lub buntowników. Ulubiony raz po raz podkreśla, że nie po to uciekał z postsowieckiego systemu, by teraz znów to znosić. Zbuntowany i zły jest zresztą niemal od początku.
Kelner mój pan
Tuż po przylocie do Irkucka obiad jedliśmy w hotelowej restauracji. Hotel ma cztery gwiazdki, a tymczasem na stole stoją bukieciki kwiatów w… papierowych kubkach do kawy. Ulubiony zwraca na to uwagę i kręci głową. Kelnerka przyszła do nas po kwadransie oczekiwania, choć widziała, że czekamy a nawet prosiliśmy ją o podejście. Niestety swoje musieliśmy odczekać. Ona zaś musiała nam pokazać, że mamy czekać. Dość szybko okazało się, że potrawa np. ryba to jest sama ryba. Za każdą dodatkową rzecz typu ziemniaki czy ryż, płaci się oddzielnie.
Pierwszą kolację jedliśmy w restauracji włoskiej. Tam przeżyliśmy kolejny szok. Nie dokończyłam czegoś tam, bo gadałam, ale miałam chęć jeszcze jeść. Nagle podeszła kelnerka i… po prostu… zabrała mi sprzed nosa talerz z niedokończonym jedzeniem. Dla kelnerów każda chwila, kiedy odrywałam się od jedzenia była okazją, by zabrać mi ten talerz. A nuż szybciej wyjdę? W czasie jednego z bankietów talerz wyrywano mi cztery razy wciskając kolejny z następnym daniem. Ale ja już od kolacji we włoskiej knajpie starłam się starannie pilnować talerza. Pilnowałam go we wszystkich knajpach, gdyż zwyczaj zabierania sprzed nosa niedokończonego żarcia okazał się być powszechnym. Za każdym razem niemal wyrywano mi jedno niedokończone danie, by zaraz zastąpić następnym. Tak, jakby kelner chciał na końcu powiedzieć: „a teraz won!”. Tu nie można celebrować kolacji czy obiadu. Tu trzeba szybko żreć i wypad z baru! Najlepiej zresztą nie chodzić po knajpach. Tu nikt nie cieszy się z naszego przyjścia. Nikt nie zachęca. Mam wrażenie, że są wręcz wściekli, że muszą nam usługiwać. No i ten przymus oglądania telewizji. Gdy w czasie jednego z bankietów wyłączamy telewizor (sala zarezerwowana tylko dla nas) wchodzi kelnerka i nam go z powrotem włącza. Tu nie obowiązuje zasada klient nasz pan. Pewnego wieczora przychodzę na zapowiedziany na 19:00 bankiet. Jest 18:50, ale sala zamknięta. Wchodzić nie wolno. Karnie czekamy w hallu, w którym robi się coraz ciaśniej. Na dworze akurat wichura. Zresztą o tej porze na Syberii zdarza się dość często. Stoimy więc w ciasnym korytarzu i tłoczymy się aż do 19:15… W pewnym momencie pytam, czy nie można zapukać i powiedzieć im, że jesteśmy.
– Lepiej nie – słyszę. – Tu lepiej nie zadzierać.
– W zupę naplują? – pytam żartem.
– Coś takiego. – Pada odpowiedź.
Żartować tu zresztą nie wolno. Rosjanie nie mają poczucia humoru na swój temat. Śniadania w czterogwiazdkowym hotelu fatalne. Gdyby nie to, że ja się zawsze najem surowymi warzywami, to bym z głodu zdechła. Na śniadanie jem więc warzywa, jogurty, jajko sadzone i… naleśniki. Zwłaszcza, że mogę je posmarować miodem, który jak chyba już powszechnie wiadomo, żrę na potęgę i niemal hurtowo. Naleśników jest jednak tylko kilka. Mniej niż pokoi w hotelu. Znikają więc szybko. Gdy pewnego poranka schodzę na śniadanie i wszystkie są zjedzone pytam, czy jeszcze będą.
– Zaraz będą – odpowiada kelnerka wyraźnie obrażona, że czegoś śmiem chcieć. Przecież tu tyle dobrodziejstw! Bulion mięsny! Kasza! Jakieś wędliny i sałatki. No przecież nie powiem, że niezjadliwe. Czekam pięć minut, dziesięć… w końcu pytam znów o naleśniki i znów dowiaduje się, że „zaraz będą”. Pytam więc:
– Ile wynosi u was „zaraz”?
Kelnerka obraża się. Naleśników się nie doczekuję. Muszą mi wystarczyć jogurty, surowe warzywa i zimne jajko sadzone. Naleśniki wnoszone są ostentacyjnie wtedy, kiedy ja jestem już przy drzwiach. Taka gra. Kelnerka do końca musi pokazać, że jest panią sytuacji. Gdyby umiała, to by zanuciła na znaną Polakom melodię, parafrazę brzmiącą zapewne tak: „nie będzie klient pluł nam w twarz i żarcia się domagał!”
Restauracja w hotelu działa podobno 24 godziny na dobę. Na jeden z bankietów jadę bez Ulubionego, który z bólem głowy zostaje w hotelowym łóżku. Gdy wracam – chce mi się kawy. Schodzę do restauracji, a tam… zamknięte. Recepcjonistka wręcz oburza się, że chcę wejść. Zwracam uwagę, że sama mi mówiła, że restauracja jest czynna 24 godziny na dobę.
– Tak, ale to oznacza, że można sobie cos zamówić do pokoju – wyjaśnia zła jak osa.
Proszę o kawę. Podwójne espresso. Po 20 minutach słyszę pukanie do drzwi. To kelner. W jednej ręce trzyma kawę (nie podwójne, ale pojedyncze espresso), w drugiej szklankę z wodą. Tacy brak. Cukru jedna saszetka. Od razu chce forsy za kawę. Podaje za nią taką kwotę, że za te pieniądze kupiłabym tu kilka butelek wina. Ale macham ręka. Płacę. Zanoszę kawę i wodę na szafkę nocną. Z telewizora sączą się słowa, że ktoś „ubiwajet wsiech dżedajew”, gdyż nadają właśnie „Gwiezdne wojny”. Moszczę się w łóżku, sięgam po filiżankę, chcę zamieszać i… ze zdumieniem odkrywam, że łyżeczka jest tandetna plastikowa. Tylko udaje metalową. Cóż czterogwiazdkowy hotel też udaje wielki świat. Gdy go opuszczamy musimy poczekać przy ladzie aż pani „etażna” sprawdzi, czy zostawiamy go w należytym porządku. Czy niczego nie ukradliśmy, nie narobiliśmy w łóżko itd. Obwieszcza przez krótkofalówkę, że można nas wypuścić. W Polsce nigdy tego nikt nie robi. I tak mają moje dane. Oni tu też przecież mają, w końcu cały dzień trzymali nasze paszporty. A jednak lustrują przy mnie.
Czy to mój hamburger?
Obsługa gastronomiczna w Rosji to oczywiście temat rzeka. W drodze powrotnej na lotnisku w Moskwie mamy 4 godziny przesiadki. Decydujemy się iść do Burger Kinga. Powód prosty – najszersze i najwygodniejsze kanapy, no i toalety blisko i w miarę czyste, bo to lotnisko międzynarodowe i strefa bezcłowa. Normalnie tutejsze toalety pozostawiają wiele do życzenia. Oczywiście nie wszystkie i nie wszędzie. Popularne są tu toalety „na narciarza”, czyli te z dziurami w podłodze. Sporo jest takich, które zasłaniają nas do połowy. Skryta jest górna połowa ciała, a dolna widoczna. Widać więc co jest robione, ale nie wiadomo kto to robi. Gdybym np. miała okres i wypinając się nad dziurą, niczym Małysz na skoczni, spuściła do kostek majtki, wszyscy obejrzeliby moją pozostawioną w majtkach podpaskę. Nie bardzo mi taka wizja odpowiadała, więc unikałam toalet jak mogłam. Lotnisko to jednak toaletowa 'Lux torpeda’ w porównaniu z tym, co jest tu normą. Tu są normalne sedesy, wprawdzie drzwi w kilku kabinach zepsute, wprawdzie suszarki do rąk nie wszystkie działają, a i mydło nie wszędzie jest, ale naprawdę to wielki świat. No i obok ten Burger King z wielkimi kanapami. Zamawiam dla siebie piwo i skrzydełka kurczaka, a dla Ulubionego zestaw czwarty, czyli jakiś burger z kurczakiem, pepsi i frytkami, które proszę zmienić na wiejskie kartofelki. Muszę dopłacić za ketchup, ale to nie jedyne zdziwienie. Dorzucają mi pachnąca serwetkę. Wprawdzie tylko za… pięć rubli, ale płatną. Taki zestaw obowiązkowy, jakby bili się o złotą patelnię. Nie dostaję za to pepsi. Kartofelki otrzymuję dwa razy. Podczas wyjaśniania sytuacji dowiaduję się, że zestawów tu nie ma, a to co jest zestawem nr 4 to tylko taki rysunek. Tu na lotnisku wszystko zamawia się osobno. Ponieważ zamówiłam kartofelki, więc je dostałam, drugie są prezentem za zamówienie powyżej jakiejś tam kwoty. Pepsi muszę zamówić dodatkowo. Ulubiony już nie chce. Zwłaszcza, że nagle… podchodzi do nas pani i zabiera hamburgera nr 4. Jesteśmy zszokowani, ale nawet nie protestujemy, bo wszystko to jest dla nas tak zaskakujące, że brak nam po prostu słów. Tymczasem pani idzie na zaplecze z naszym hamburgerem. Potem wraca i oddaje. Okazuje się, że myślała, że dała nam nie takiego, jak trzeba i teraz sprawdzała, czy dany nam hamburger zgadza się ze złożonym przez nas zamówieniem. Jesteśmy wściekli. Przypominają mi się historie, gdy w Polsce w McDonaldzie pomylono kanapki. Wtedy dostałam drugą za darmo. Gdy w „Literatce” w Domu Literatury znalazłam w sałatce białego robaka anulowano mi rachunek i zaproponowano w ramach rekompensaty kawę z wielkim ciastkiem na koszt firmy. I wiele innych takich sytuacji. Zepsute piwo? Przepraszamy i dajemy nowe na koszt firmy. W Rosji jest to nie do pomyślenia. Tu nikt za nic nie przeprosi. Informuję jednak panią, że w Unii po takim zachowaniu nie miałaby pracy. Ale ona ma mnie głęboko w dupie. Tu pracę ma, a to ja mam być cicho i karnie znosić grzebanie w moim hamburgerze, który zresztą wraca do mnie krzywo zapakowany. Dopiero potem reflektujemy się z Ulubionym, że mogliśmy odmówić przyjęcia z powrotem hamburgera. Chociaż, czy zostałoby to uwzględnione? Ciekawe co zrobiłaby kelnerka? Zauważam książkę skarg i wniosków. Z przyjemnością biorę do stolika i zanurzam się w lekturze. Dość szybko odechciewa mi się czytać. Z wpisów widzę, że choć Moskwa to Europa i kilkunastomilionowe miasto, to jednak obyczajowo tutejszej gastronomii daleko do cywilizowanego świata. W ogóle daleko do cywilizacji.
22 lata temu mogłam to wszystko wybaczyć. Ich demokracja raczkowała. Dziś nie jestem już tak wyrozumiała. Jeśli Rosja ma się za wielką – niech będzie wielka i wielkopańska także w obyczajach. Na razie to wielka wieś potiomkinowska, która za fasadą skrywa straszną prawdę o tym, że komunistyczny reżim tam trwa. Za kolejne 20 lat sprawdzę czy zrobiła krok do przodu, ale czarno to widzę. Carski ukaz o podwładnym zbyt mocno wrył się im w mózg.