Na przystawkę wnuczek

Spread the love

Chyba od zawsze umiałam sama pójść do kina, teatru i knajpy. To ostatnie nawet bardziej lubię w samotności niż z kimś. Sama siedzę cicho, trochę poczytam, trochę popiszę i oczywiście „małe conieco” zjem lub wypiję. Gdy mam przy tym towarzystwo często okazuje się, że coś tam albo ja, albo ktoś mówi za głośno. Wczoraj, przy okazji święta Saskiej Kępy postanowiłam pójść do nowej knajpy otwartej niedaleko mojego domu. Polecali mi znajomi, więc… z laptopem pod pachą i zamiarem popisania wyruszyłam pod wskazany adres. Nie mam wygórowanych żądań w stosunku do knajp. Ma być miła atmosfera, czysto, schludnie, smacznie, wygodnie i przede wszystkim muszą być tam dla mnie dobre warunki do pisania. (Przyznaje, że najlepiej pisze mi się we  „Fregacie”  lub  „Pikanterii”.)

Tu już na wejściu było słabo. Pomijam, że nie mieli wina, bo na razie brak im koncesji, a ja miałam ochotę na kieliszek chablis czy czegoś w ten deseń. Ale pal sześć wino – bez tego mogę żyć, zwłaszcza, że chodziło mi o mały kieliszek. Gorzej, że wybór jedzenia po 19-tej był kiepski. Gdy o coś pytałam to, co chwilę słyszałam, że akurat się skończyło. Wreszcie wybrałam szaszłyki z drobiu i gazowaną wodę mineralną z cytryną. Okazało się, że zamówiłam za zbyt małą kwotę, by móc zapłacić kartą. Domówiłam, więc kolejne „małe conieco” w postaci „bruskiety” i siadłam za stolikiem. Po chwili usłyszałam, że wodę mam sobie wyjąć z lodówki, a na barze wylądowała szklanka. Po raz pierwszy wstałam od stolika, wyjęłam z lodówki mineralkę i siadłam za stołem. Cytryny nie było, choć przy odbieraniu zamówienia nic mi nie powiedziano, że mineralna z cytryną będzie bez cytryny. Trudno. Rozłożyłam laptopa, ale ledwo zaczęłam pisać, gdy za moimi plecami stanął wnuczek właścicielki (lat na oko dziewięć) i zaczął patrzeć mi na ekran. To jedna z tych rzeczy, których szczerze nienawidzę. (Ileż razy w swoim życiu z tego powodu wrzeszczałam na domowników lub koleżeństwo w redakcji!) No, ale przecież to dziecko. Uśmiechnęłam się więc, żartobliwie pogroziłam palcem i powiedziałam:
– A wiesz, że to nie ładnie tak podglądać, co kto pisze?
Chłopczyk wesoło podskakując oddalił się. Zostałam sama, ale tylko na trochę, bo sytuacja powtarzała się średnio, co 5 minut, a ja wtedy zgrzytałam zębami. Po kwadransie zgrzytopisania na stoliku wylądowały szaszłyki. Pani spytała wprawdzie czy życzę sobie do nich sos czosnkowy (chętnie), ale jednocześnie poinformowała mnie, że sztućce znajdę przy drzwiach. Musiałam wstać od stołu, a tym samym zostawić na nim laptopa. Od razu wykorzystał to wnuczek właścicielki, by poczytać, co też ja tam sobie pisałam. Znów zgrzytnęłam zębami, a w moich oczach z pewnością pojawiły się trupie czaszki. Usiadłam jednak do jedzenia. Potem podano mi „bruskietę”, a potem zamknęłam laptopa (odpisałam tylko na 3 listy), by po zjedzeniu oddalić się stamtąd. Po prosto na widok wnuczka właścicielki krążącego wokół mnie, niczym myśliwy wokół zwierzyny, podjęłam decyzję, że kawę zrobię sobie w domu. Byłam w drzwiach, gdy wnuczek właścicielki uznał za stosowne nie tylko wychodzić w tym samym czasie, co ja, ale jeszcze użyć przy tym deskorolki. Dobrze, że jednak złapałam równowagę, bo pewnie rozwaliłabym laptopa, a może i wybiłabym sobie zęby.

I tylko jedno wiem. Nieprędko pójdę do tej knajpy. A nazwę przemilczę, bo w sumie jedzenie było nawet smaczne, a poza tym niech mają szanse na poprawę. Niech zdobędą koncesję na wino, niech mają więcej potraw o 19-tej, niech do wody mineralnej z cytryną będzie cytryna. No i niech coś zrobią z tym wnuczkiem. Niestety nie można urwisa  „postawić na zmywaku”. Zdaje się, że Unia Europejska zabrania…

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...