Pisałam już o tym, że półtora roku temu rozwiązano ze mną wszystkie umowy wydawnicze na książki młodzieżowe. Wróciły więc do mnie prawa do papierowych wersji Klasy pani Czajki, LO-terii, Licencji na dorosłość, a także Tropicieli i Dzikiej. (W sieci można kupić resztki nakładu oraz audiobooki, bo na te umowę mam z Virtualo). Zwrócono mi też prawa do niewydanej książki Drzewo Maurycego, która jest pierwszą (a przynajmniej ma szansę być) powieścią genealogiczną dla młodszych nastolatków. Ma dobre recenzje wewnętrzne itd. Wysłałam kilka ofert do kilku wydawnictw – zostały właściwie bez odpowiedzi. Byłam na dwóch spotkaniach – nie doszliśmy do porozumienia. Planowałam, że w sierpniu i wrześniu poświęcę więcej czasu na szukanie wydawcy – na razie jestem bowiem zbyt zajęta innymi sprawami. Przede wszystkim piszę i publikuję swoje poważne rzeczy dla dorosłych, a to zabiera czas. W przypadku Drzewa Maurycego była taka sytuacja, że jedno z wydawnictw powiedziało mi, że wydaliby mi tę książkę, gdybym miała… „więcej followersów w mediach społecznościowych”. Cóż… mam ich tylu, ilu mam i są to obserwatorzy zdobyci w sposób naturalny. Tylko trzy razy wykupiłam na FB reklamę: dwa razy dotyczyła linku do wpisu na blogu, bo uznałam, że są to ważne teksty, a raz promocji stworzonego z Ulubionym projektu Dziewiętnastoletni marynarz on-line. Za każdym razem zapłaciłam za to 50 (słownie: pięćdziesiąt) złotych, a więc właściwie grosze. Skutek zamierzony osiągnęłam. Ludzie przeczytali to, co chciałam, by przeczytali, a nawet podali dalej. Filmy z projektu też obejrzeli, a nawet zareagowali komentarzem i na dodatek zaowocowało to II wydaniem książki Dziewiętnastoletni marynarz.
Od wielu lat średnio raz dziennie dostaję maila z propozycją sztucznego podbicia kont w mediach społecznościowych, czyli na Instagramie, Facebooku itd., ale konsekwentnie te maile kasuję. Chcę, by wszystko rozwijało się w sposób naturalny. Czy mam rację?
Przed chwilą obejrzałam na YT film poświęcony pewnej celebrytce. Film wstrząsający, nawet nie dlatego, że obnaża on, jak można zrobić karierę korzystając z kupionych clickbaitów, kłamiąc na swój temat, fałszując rzeczywistość, przemontowując zwiastuny filmowe itp.
Piszę o tym w kontekście swoich książek młodzieżowych, do których zwrócono mi prawa, a z których dwie bywają lekturami uzupełniającymi (Klasa pani Czajki i Tropiciele). Piszę, bo nie mam na nie wydawcy. Tymczasem pewne wydawnictwo wydało książkę tej właśnie pani. Tak! Pani zmyśliła swoją karierę filmową, ale… uwierzono w jej opowieści do tego stopnia, że wydano jej tę zmyśloną historię baśniowego życia w formie książki!
Wynika z tego, że gdybym skorzystała z oferty podbicia zasięgów konta przez kupno clickbaitów i miała więcej obserwatorów to zdobyłabym wydawcę! A najbardziej bym go zdobyła, gdybym nakłamała, że moje książki sprzedają się w Azji. (Już pewien artysta disco polo opowiadał o karierze jego piosenek w Chinach). Jest to tak straszne, że siedzę teraz jak ogłupiała i zastanawiam się, czy tracić w sierpniu czas na szukanie wydawnictwa, czy dać sobie spokój? Czy może w ogóle spakować się z tego świata? Po raz pierwszy myślę, że pora umierać! A ja przecież nie chcę. Jeszcze mam tyle do zrobienia! Ja się na taką wersję tego świata nie zgadzam!
Druga sprawa dotyczy dziennikarstwa. W 2017 roku odeszłam z Telewizji Polskiej. Zmieniłam całe swoje życie, zostając już tylko dziennikarką lokalną i kulturalną, czasem pisząc coś na blogu i skupiając się na felietonach literackich oraz pisaniu do pism naukowych. Poza powodami merytorycznymi i quasi-politycznymi wyjawionymi w otwartym liście do Jacka Kurskiego, na który to list nie dostałam zresztą nigdy odpowiedzi, był jeszcze jeden powód. Upadek dziennikarstwa.
Zdarzyło mi się kilkakrotnie usłyszeć, że: jestem słabą dziennikarką, bo poruszane przeze mnie tematy (historia, kultura itd.) są mało nośne. Kilka gazet odrzuciło mój artykuł o krewnej i jej pamiętniku z powstania warszawskiego, bo… „za dużo tam modlitwy” (kobieta, gdy leciały na łeb bomby odmawiała różaniec, notowała wizyty w kościele). Odbijałam się od ściany, gdy chciałam napisać o oszustwie miłosierdzia. Załatwiłam to tekstem na blogu, potem rękę wyciągnął tygodnik Przegląd. Dopiero później pochyliły się nad tym tematem inne gazety.
Cóż… zawsze wybierałam tematy trudne i zapewne mało nośne. Wybierałam takie, które uważałam za ważne: z czego sztuka, literatura, historia i kultura były u mnie zawsze na pierwszym miejscu. Film o celebrytce, która zmyśliła karierę obnażył marność dziennikarskiego świata. Świata, w którym mnie – drążącą do spodu każdy temat zastąpiono ludźmi bezmyślnie podtykającymi pod nos mikrofon. Tym razem podtykali go pani, która podaje się za kogoś, kim nie jest. Nie ona zresztą pierwsza i zapewne nie ostatnia. Jakiś czas temu głośno było o lekarzu, który nie był lekarzem, ale jako lekarz gościł we wszystkich śniadaniówkach. Tak! Tak wygląda dziennikarstwo XXI wieku! Jak z wierszyka:
Control c + control V
I artykuł będę miał.
Czy ktoś się jeszcze dziwi, że poszłam drogą odwrotną niż mój ojciec, który z Muzeum trafił do telewizji? On zrobił to w czasach, gdy dziennikarz był kimś. Ja z telewizji trafiłam do Muzeum. I raczej tu pozostanę.
Wiele lat temu, tu na blogu, obnażyłam mitomanię pewnego prezentera, który założył swój fanpejdż, do czego się nie przyznawał i sam ze sobą na tym fanpejdżu prowadził konwersacje. Choć funkcjonował on w moim blogowym felietonie nie z imienia i nazwiska, a bloga (jak widać) nie można komentować, więc nie da się nikomu nawet w komentarzu ujawnić o kogo chodzi, nie przeszkodziło mu to, by po demaskacji grozić mi sądem, komisją etyki itd. Dostał szału, wrzeszczał jak oszalały, a na końcu wykrzyczał mi w twarz: „jesteś gównem, w dupie byłaś i gówno widziałaś!”. To inteligentny i zdolny chłopak, a jednak niespecjalnie zdziwiłam się, gdy zobaczyłam go w filmie o fałszywej gwieździe filmowej w roli jednego z naprawdę wielu dziennikarzy podstawiających jej pod nos mikrofon i robiących z nią wywiady o tej jej wielkiej karierze, która jak wynika z filmu – jest mitem.
Film bije rekordy oglądalności. Ja, choć odeszłam z dziennikarstwa, ale dziennikarką być nie przestałam, bo cały czas ta dziennikarka we mnie jest. Jest we mnie reporterka, która co rano patrzy z czego byłby dobry temat, ale zaraz potem przyłapuje się na tym, że nie ma już medium, dla którego mogłabym ten temat zrealizować. I właśnie jako ta dziennikarka oglądam filmy na głośne tematy. A piszę te słowa, bo wspominany film jest wbrew pozorom nie tylko filmem o mitomance, lecz także, a może nawet bardziej filmem o stanie polskich mediów. Kiedyś dziennikarze to był czwarta władza. Teraz to jest drugie dno.
Wstyd mi, że w duchu jestem jeszcze jedną z nich. Ale jestem też dumna, że potrafiłam z tego odejść i zmienić swoje życie. I choć początkowo wydawało mi się, że odchodzę na tarczy – przecież wiele redakcji nie odpowiedziało na mój anons, wysyłane CV, propozycje pracy i programów, co znajomi tłumaczyli moim wiekiem, który mnie dyskwalifikuje (to się ageizm nazywa) – to dziś myślę, że odeszłam z tarczą. Do nowych zadań. Bo energię mam cały czas. Zobaczyłam zresztą kto mnie zastąpił i… spuśćmy na to na razie zasłonę miłosierdzia.
Natomiast pisarką jestem cały czas. Piszę. Wspominany film sprawił jednak, że zastanawiam się, czy zamiast za kilka dni kontaktować się z kolejnymi wydawnictwami i proponować swoje powieści nie napisać listu otwartego do tego jednego wydawcy? Tego, który wydał książkę celebrytce-mitomance-bohaterce głośnego filmu na YT?
Był w stanie wydać jej – niech wyda mnie! Bo inaczej… a nie! Nie zdradzę co zrobię! Muszę mieć jakiegoś asa w rękawie.
I tak już na koniec: Ulubiony, który zawodowo i zajmuje się i interesuje sprawami pokazanymi w filmie, po jego obejrzeniu powiedział, że to co zrobiła bohaterka-mitomanka Rosjanki robią nagminnie. Jest to za wschodnią granicą wręcz plaga, ale nikomu nie chce się tego nawet sprawdzać. No to chyba jednak pora umierać.
PS Aha. Ten odrzucony przez media artykuł o krewnej w powstaniu warszawskim w skróconej wersji ukazał się w swoim czasie w miesięczniku Stolica, a potem… zaowocował ogromnym referatem na konferencji naukowej poświęconej powstaniu warszawskiemu. Można go bezpłatnie przeczytać pobierając z internetu PDF. Wystarczy kliknąć tutaj.