Dostałam ostatnio maila od czytelnika Marka B. z pytaniem czy żyję… Sama się nad tym zastanawiam. Wszystko przez… śmierć Rafała, z którym przyjaźniłam się 40 lat. Zmarł nagle 26 sierpnia, czego zupełnie się nie spodziewałam ani ja ani nikt ze znajomych czy rodziny. Chorował od wielu lat, ale nie myśleliśmy, że to śmiertelne. Zresztą… mówił, że jest już lepiej. Poza tym to nie tak miało być. Umawialiśmy się, że będzie odwrotnie. W końcu był młodszy o półtora miesiąca. A jak mi zawsze powtarzał: „Im młodszy, tym świeższy”. Bo to zawsze ja byłam ta „stara”. Dlatego 30 lat temu, w czasie koncertu Kazika Staszewskiego na Juwenaliach na Uniwersytecie Warszawskim, przysięgał mi, że nie będę szła za jego trumną.
40 lat… to tysiące wspomnień, wspólnych przeżyć – często takich, które nie nadają się do opowiadania innym ani do opisywania ich na blogu. To tysiące wspólnych i łączących nas niewidzialną nicią piosenek, mnóstwo przeczytanych książek, obejrzanych wspólnie filmów, wystaw czy wysłuchanych koncertów tak różnej muzyki, że aż dziwne, czego razem słuchaliśmy…
Los posadził nas w jednej ławce na francuskim w I klasie L.O. im Poniatowskiego. Ale… wcześniej oboje zdawaliśmy do Liceum Plastycznego. Ja zdałam, ale nie złożyłam papierów, On nie zdał matmy. Gdy wiele lat temu opowiedziałam o tym jednej z moich przyjaciółek, stwierdziła, że skoro i tak się spotkaliśmy, oznacza, że nasza przyjaźń była zapisana w gwiazdach.
W tej naszej ławce na francuskim zaczęło się od tego, że on ciągnął mnie za włosy, a ja dźgałam go cyrklem… A potem stał się moją pierwszą szkolną miłością, która nie wyszła poza niewinność. I choć w jednej klasie byliśmy tylko rok, to nasza znajomość przetrwała i przerodziła się w coś więcej.
Dzięki niemu pozbyłam się kompleksów związanych z okularami. To on w ogóle pozwolił mi uwierzyć, że ktokolwiek może zwrócić na mnie uwagę. Wiele rzeczy robiliśmy razem. Kiedyś bez przerwy graliśmy w szachy. Często chodziliśmy do Filharmonii, teatru czy kina. W czasach szkolnych podróżowaliśmy pociągiem na gapę z Warszawy Wschodniej na Zachodnią udając, że to… wakacje. Dużo spacerowaliśmy. To ostatnie robiliśmy także w dorosłym życiu.
Był jedną z niewielu osób, przy których sama sobie pozwalałam na płacz i której pozwalałam na wyjadanie z mojego talerza. Chyba traktowałam jak rodzinę, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy. Może dlatego, że gdy dorośliśmy – był obecny w najtrudniejszych momentach mojego życia. Wspierał, gdy zmarli mi rodzice. Ratował, gdy krzywdził mnie mój pierwszy mąż i pomagał, gdy się rozwodziłam. Woził na zabiegi do lekarza oraz na samolot lecący za ocean, gdy idiotycznie zakochana leciałam do ukochanego do NYC i pocieszał, gdy okazało się to jedną z największych życiowych pomyłek. Pożyczał mi pieniądze na pogrzeb ojca mojego syna, gdy nie miałam za co go pochować. Był przy mnie, gdy wychodziłam za mąż po raz drugi. Pamiętam taki powrót ze spotkania autorskiego, gdy do Warszawy miałam jeszcze ponad 150 kilometrów. Była prawie północ, a pod koła samochodu wpadła mi locha z młodymi. Zdążyłam zahamować, więc ani mnie ani samochodowi nic się nie stało, ale… ze stresu popłakałam się. Zadzwoniłam przerażona do Rafała i z nim „w uchu” dojechałam szczęśliwie do Warszawy. Po prostu był przy mnie. Był obecny na premierach wszystkich moich książek i na spektaklach, które robiłam z Ulubionym. Zawsze we mnie wierzył, co bardzo mi pomagało. Gdy miałam chwile zwątpienia we własne siły, mówił: „Dasz radę. No bo kto jak nie ty?” Bardzo mnie to podniosło na duchu zwłaszcza wtedy, gdy po przeszło 20 latach wróciłam na uczelnię zrobić dyplom.
Były w naszym życiu momenty, gdy nie gadaliśmy ze sobą. Bo jak nikt inny potrafił doprowadzić mnie do szału różnymi głupimi tekstami. Uwielbiał wsadzać przysłowiowy „kij w mrowisko”. Ale potem znów wracały dni, gdy rozmawialiśmy codziennie. Ostatni raz miało to miejsce niecałe trzy tygodnie przed Jego śmiercią. Gadaliśmy jak zawsze bardzo długo. Mój tata nigdy nie mógł zrozumieć, o czym we dwójkę rozmawiamy godzinami. A my rozmawialiśmy o wszystkim. I nie było między nami tematów tabu.
40 lat znajomości to szmat czasu. Nie byłam tego świadoma. Aż nagle… okazało się, że zmarł ktoś z kim blisko byłam dłużej niż z… własnymi rodzicami (sic!), którzy już od ponad 20 lat nie żyją. To jest jak wielka rana, która nie wiem czy kiedykolwiek się zabliźni. Zwłaszcza, że wszystko stało się nagle. W czwartek dowiedziałam się, że jest w szpitalu i wysłałam SMS z pytaniem, czy czegoś potrzebuje. Odpisał, że nie. W piątek był transplantolog i skierował do pilnego, ratującego życie przeszczepu, o czym powiedziała mi jego siostra. W sobotę obudziłam się o 7:45. Śniło mi się, że jestem u niego w szpitalu i trzymam za rękę, ale nagle weszli jacyś ludzie i kazali my wyjść. Te nasze dłonie się rozerwały. Niedługo potem okazało się że zmarł. Płakałam tak, że na stacji benzynowej nie zapłaciłam za benzynę, co kilka dni później zaowocowało wizytą stróżów prawa u nas w domu, a Ulubiony, czyli mój mąż, musiał biegać na tę stację i płacić za mnie niezapłacony rachunek. Z rozpaczy napłakałam sobie w klawiaturę laptopa tak, że aż trzeba ją było wymieniać. W uszach słyszałam jednak śmiech Rafała. Wiem, że śmiałby się do rozpuku z tej zalanej łzami klawiatury i wizyty policji w domu. A ja śmiałabym się z Nim. Myślę o Nim codziennie. Rozmawiam z Nim i puszczam sobie to, czego słuchaliśmy razem. Co najmniej kilkanaście razy przeczytałam wszystkie nasze SMSy, które mam w telefonie, a zebrało się tego z kilku lat, bo nic nie kasuję. Wiele z tych SMS’ów to straszne głupoty, bo cytaty z filmów. Na dowód tego, że jedno myśli o drugim wysyłaliśmy sobie często fragment cytatu z filmu z informacją, na którym kanale leci. Brzmiało to np. tak:
„Za chwilę na Stopklatce wyjdzie pies z Murzynem”.
I na to przychodziła odpowiedź:
„Starczy już tego alibi panie Kramer”.
Z tego powodu gdy ostatnio w telewizji leciał film Vabank popłakałam się, a Ulubiony długo nie mógł mnie uspokoić. Dlatego nie wiem czy żyję. Dziś są Zaduszki. U Rafała byłam w Halloween. Puściłam mu jedną z piosenek, których kiedyś razem słuchaliśmy. Teraz słucham ich sama. Chociaż… mam wrażenie, że jest przy mnie cały czas. A może to złudzenie? No bo czy wraz z nim nie umarłam i ja? Przynajmniej w połowie.
Głos
Rafałowi Chomiczowi (1967-2023)
Po zmarłych, których lubiłam, ceniłam, kochałam…
zostaje w mojej pamięci
ich głos.
Nie mogę go opisać,
ani opowiedzieć o nim tak, by inni go poznali.
Nie da się go ani namalować ani wyrzeźbić.
Nie można go wyśpiewać ani zagrać na żadnym instrumencie.
A struny, którymi brzmiał odeszły.
Dlatego głos żyje ze mną.
I umrze.
Wraz ze mną.