Czasami myślę, że ludzie są naprawdę dziwni, a dorosłe życie przypomina podwórko. Kilka dni temu, kiedy w redakcji rozmawialiśmy o naszej sytuacji, jedna z koleżanek powiedziała, że ja to mam lepiej niż inni, bo to co robię do „Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego” „sprzedaję” potem do innych gazet. Uśmiałam się. Tak! Zwłaszcza te tematy o Powstaniu Warszawskim, czy ostatni o brudnym tunelu na Trasie W-Z biorą ode mnie „Magazyn 13-tka” i literacki kwartalnik „Wyspa”.
Wczoraj z kolei, po moim wpisie o księdzu Jerzym Popiełuszce napisał do mnie jakiś człowiek (płci bliżej nieznanej), że zamiast pisać o księdzu powinnam skupić się na powodzi i dupą zatkać wał! Najszczuplejsza może nie jestem, bo czasy, gdy ważyłam 43 kilogramy już minęły, ale na razie moja waga nie przekroczyła 60-ciu, więc ta moja dupa nie bardzo nadaje się na worek przeciwpowodziowy. Najbardziej jednak ubawiło mnie, że ów osobnik napisał, że on mi ciągle wypisuje, że jestem głupia, a ja na to nic!
Pomijając, że nie bardzo wiem gdzie on to wypisuje, bo z tego adresu to był pierwszy list w mojej skrzynce. Pomijając, że jeśli wypisuje to w formie jakiegoś komentarza gdzieś tam w sieci, to może sobie pisać jeszcze kilkadziesiąt lat – i tak nie przeczytam, bo nie czytam komentarzy pod swoimi tekstami i tekstami na mój temat, a pod innymi – bardzo rzadko. Ale przede wszystkim chcę zauważyć, że niewiele mnie jego opinia obchodzi. Może sobie nawet u siebie na ścianie powypisywać inwektywy na mój temat. Jeżeli mu ulży?
Te ostatnie różne zdarzenia uświadomiły mi, że życie dorosłe przypomina… po prostu… podwórko. Tu też złośliwości, zawiść, ale i… dobra zabawa. Bo widok mojej dupy zatykającej wał mocno pobudził moją wyobraźnię. Ja, jako Godżilla! No! To byłoby coś!
Moje podwórko to też było coś. Ponieważ poza nonsensownym tekstem, że do gazet „sprzedaję” to, co robię do „Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego”, a także listem, że jestem głupia i mam dupą zatykać przeciwpowodziowy wał, dostałam też listy z prośbami o jeszcze fragmencik, „Kiedy byłam mała”, więc… publikuję ostatni… na specjalnie życzenie…
Dziewczyny i chłopaki, czyli podwórko
Podwórko z dwoma śmietnikami dzieliło się na trzy części. Pierwsza to był wielki trawnik. Druga to niżej położona asfaltowa część z karuzelą, piaskownicą i wielką ławką. A trzecia to również asfaltowa część z chybotkami-konikami, huśtawkami i wielkim globusem-drabinką. Bloków było kilka. Oprócz mojego – Przasnyska 16 były jeszcze dwa dwuklatkowe 16a i 16c, a w głębi wieżowiec 16b. Dzieci z tego wieżowca miały do dyspozycji jeszcze jedno podwórko za blokiem 16a. Często przychodziły też dzieci z 18-tki, bo te, które mieszkały w klatce niemal na wprost szkoły, tak jakby nie miały podwórka.
Na podwórku była więc nas spora gromadka, choć nie zawsze w pełnym składzie. W moim bloku w klatce obok mieszkała Joasia, z którą chodziłam do przedszkola. Kilka klatek obok dwa lata starsza Jola i dwa lata młodsza Marzena. Mieszkały też dwie siostry – młodsza o rok Marta i starsza chyba o dwa lata Agnieszka, ze względu na tuszę zwana Grubcią. Grubcia bardzo ładnie śpiewała i miała niezwykle długie rzęsy, których jej zazdrościłam. W 18-tce mieszkał Paweł z mojej klasy, rok starszy Piotrek, a także jego rówieśnica Ewa, którą lubiłam, a z którą ku mojej rozpaczy mama zabraniała kontaktu, bo jej rodzice pili wódkę. W 16c w jednej klatce mieszkały dwie o rok starsze Małgosie i moja koleżanka z klasy Iza, a w drugiej klatce Piotrek ze starszym bratem Maćkiem, Małgosia z mojej klasy i Kasia, która miała dwie dużo starsze siostry – Jagodę i Marzenę. Kasia miała czarnego kota i malutkie akwarium pełne gupików. Jej czarny kot, zwany Kiciusiem, czasami siadał nad akwarium i łapą wyławiał gupiki. U Kasi po raz pierwszy przeczytałam „Małego księcia”. Najpierw książkę zaczęła na głos czytać Kasia, bo bardzo śmieszyła ją historia o otwartych i zamkniętych wężach boa, czyli przerażającym kapeluszu. Potem czytałyśmy wszystkie wyrywając sobie książkę. Często dołączała do nas Ania, która mieszkała na zupełnie innym podwórku. Kasia, Joasia, Ania i Iwona były w jednej klasie. Ja z Małgosią i Izą w drugiej, ale z nas trzech to ja najczęściej bywałam na podwórku. Bawiłyśmy się wszystkie razem. Zwłaszcza w robienie widoczków z kwiatów. Zrywało się po prostu na osiedlowych trawnikach kwiatki, przebiegało śmietniki w poszukiwaniu szkła, które trzeba było umyć w jakiejś kałuży lub pod jakimś kranem. Kwiatki zagrzebywało się w ziemi, ale tak, by przykryć je szybką. Po zasypaniu kwiatków ziemia odsłaniało się szybkę i… za nią był widoczek. Gdy robiłyśmy widoczki zawsze biegali za nami chłopcy z podwórka, którzy starali się wydłubać nasze widoczki i zniszczyć. Chłopców na podwórku było kilku. Rok młodszy Michał – ten, od którego Iwona pożyczyła kij hokejowy mieszkał w 16a. Wraz z nim, ale w innej klatce mieszkali Jacek, a także Konrad i Olgierd, których moja mama nazywała synami pani Józkowej, bo z kolei ich mama czasami otwierała okno i wołała męża „Jóóóózeeeek!”, ale były to czasy, gdy nie było telefonów komórkowych, domofonów, a Józkowie mieszkali na czwartym piętrze bez windy. Gdy podrosłam, to z „Józkami” jeździłam na obozy harcerskie, ale byłam już wtedy samodzielna i naprawdę duża, bo miałam ponad dziesięć lat.
W moim bloku mieszkali też młodszy ode mnie o rok Adam i rok ode mnie starszy jego brat – Jarek, a także Robert, który chodził do klasy z Iwoną, Joasią i Kaśką. W tym samym bloku mieszkał też młodszy ode mnie Mirek. Mirek był fajny i koleżeński. Miał niestety starszego brata, którego bardzo się bałam. Jego brat, zwany Cyganem, uderzył mnie kiedyś w głowę kulą z plasteliny, taką oblepiającą metalową rurkę przez którą pluł na innych. Popłakałam się, a Cygan nazwał mnie beksą. Potem, gdy pojawiałam się na podwórku przeganiał mnie. Bardziej jednak od Cygana bałam się tego swojego sąsiada z klatki – Marka. Bywało, że na jego widok nie wracałam do domu tylko okrążałam podwórko, czekając, aż on zniknie mi z oczu.
Z dziewczynami miałyśmy swoje tajemnice. Dużo rozmawiałyśmy o chłopakach i seksie. Najwięcej na ten temat wiedziała Aśka, która czerpała wiedzę od starszej siostry Julity. Pewnego razu Aśka zaproponowała Ani, Kasi i mnie zabawę w podglądanie swojego dużo starszego od nas sąsiada. Jak nam powiedziała sąsiad robi siusiu przy otwartych drzwiach od toalety, a że toaleta jest naprzeciwko drzwi wejściowych, więc zaglądając przez dziurkę od klucza można obejrzeć jego siusiaka. Ponieważ u mnie w domu nikt przed nikim drzwi nie zamykał, więc nie raz widziałam gołego tatę. Na dodatek czasem tata wchodził zrobić siusiu, gdy siedziałam w wannie i gadał do mnie, więc widok siusiającego faceta w ogóle mnie nie interesował. Ania też nie była tym zainteresowana, bo jak powiedziała ma starszego brata i siusiającego chłopaka też nie raz widziała. Możliwością obejrzeniem przez dziurkę od klucza siusiającego sąsiada zainteresowała się Kasia. Siedziałyśmy dość długo na klatce schodowej pod drzwiami sąsiada Aśki, podsłuchując co chwilę, by wreszcie usłyszeć, że poszedł za potrzebą. Na znak dany przez Aśkę i komendę, która brzmiała: „leje” Kasia przytknęła oko do dziurki od klucza, a w tym momencie, oczywiście dla zabawy, Aśka z całej siły ją popchnęła w kierunku drzwi i Kasia stuknęła głową w klamkę. Wystarczyło parę sekund, by sąsiad zapinając rozporek otworzył drzwi, a Kasia z trudem łapiąc równowagę wpadła mu do mieszkania. Jakie było jej tłumaczenie? „Potknęłam się”. No bo przecież kto by się przyznał, że chciał kogoś obejrzeć, jak siusia?
My dzieciaki z podwórka, choć w szkole nie zawsze rozmawialiśmy ze sobą, to na podwórku bawiliśmy się razem bez względu na wiek. Często bujaliśmy się na huśtawkach, chybotkach-konikach i wisieliśmy wszyscy na trzepakach, lub globusie-drabince. W wiszeniu najlepsza była Jola. Ja dość późno nauczyłam się robić fikołka do tyłu, a takiego, którego się robiło na górnym poziomie trzepaka, a potem na dolnym to nauczyłam się robić bardzo, bardzo późno, bo wcześniej po prostu się bałam.
Do podwórkowych zabaw należały różne gry. Między innymi w „mamo, mamo, ile kroków do domu?” Rząd dzieci ustawiał się na jednym końcu podwórka, a wtedy po drugiej stronie stawał ten, kto był mamą i na pytanie „mamo, mamo, ile kroków do domu?” odpowiadał na przykład, że cztery słoniowe. Wtedy trzeba było zrobić cztery wielkie kroki. Rodzaje i liczba kroków były różne. Najgorzej jak padała komenda „jeden mrówczy”. Wtedy można było przesunąć się tak naprawdę tylko o kilka centymetrów. Często wybuchały kłótnie, który krok jest naprawdę mrówczy. Padały zarzuty oszustwa, że to nie był mrówczy tylko chomiczy, psi i tak dalej i wtedy zabawa kończyła się awanturą.
Gdy „mamo, mamo, ile kroków do domu?” nie wychodziło zaczynaliśmy grać nożem w państwa. Mama nigdy nie dała mi do zabawy dobrego noża, czyli takiego z czubkiem, a szkoda, bo zabawa w państwa była przednia. Na wydeptanym na trawniku pasie ziemi rysowaliśmy kółko, rozglądając się uważnie, czy nie widzi nas dozorczyni, której wszyscy baliśmy się, bo krzyczała gdy deptaliśmy trawniki. Narysowane kółko dzielone było na tyle części ilu uczestników gry. Wszyscy schodziliśmy z kółka i ten, czyja była kolej, rzucał nożem w kółko, starając się trafić w pole innego gracza, a potem stópkami odmierzał teren, który mu zabierał i zamazując stare granice wytyczał nowe, oczywiście nożem.
W upalne dni dozorczyni rozstawiała na trawnikach zraszacze. Fajną zabawą było przebieganie przed zraszaczem. Oczywiście biegaliśmy po to, by się nie zachlapać, ale zachlapanie się też było przyjemne.
Graliśmy rzecz jasna w piłkę i badmintona, ale najfajniejsza była zabawa w chowanego. Na środku podwórka była wielka piaskownica, a przed nią ławka z wysokim murkiem. Ten, kto miał szukać, stawał nogami na ławce i w kąciku murka liczył do dziesięciu lub dwudziestu, a potem szukał. Kryjówki były różne. Krzaki porzeczek na trawniku, oba śmietniki. Często chowaliśmy się pod schodami klatek mojego bloku albo w piwnicach bloków 16a lub c. Wymyślne było położenie się płasko za piaskownicą lub schowanie za murkiem. I tylko rodzice czasem psuli zabawę, bo wołali z okien na obiad. Pewnego dnia bawiłam się wyjątkowo fajnie, bo w zabawie brało udział o wiele więcej dzieci niż zazwyczaj. Niestety zaczynało mi się chcieć kupę. Wiedziałam jednak, że jak pójdę do domu to może mnie jakaś fajna część zabawy ominąć, dlatego zwlekałam, zwlekałam aż… zwlekać się nie dało. Musiałam natychmiast zasiąść na sedesie. Popędziłam schodami do domu, otworzyłam drzwi od mieszkania i wpadłam do łazienki, która przecież była naprzeciwko. Błyskawicznie ściągnęłam spodenki i siadłam na sedesie. Nagle… rozejrzałam się po łazience. O matko! To nie moja łazienka! To nie moje mieszkanie! Gdzie ja jestem? Przez zamknięte drzwi dobiegł mnie strzęp rozmowy. W głębi mieszkania trwało jakieś przyjęcie. Może imieniny? Po głosie poznałam Marka, starszego ode mnie sąsiada z klatki, którego tak strasznie się bałam. Nie spuszczając po sobie wody uciekłam z jego mieszkania do siebie na górę. Tak bardzo się go bałam, że serce waliło mi jak młot, gdy zamykałam za sobą drzwi. Odetchnęłam dopiero w domu. Nie tylko odetchnęłam. Przyznam, że poczułam satysfakcję. Oto zostawiłam u niego prawdziwą bombę! Teraz będzie dochodzenie! I może padnie podejrzenie, że ta śmierdząca kupa to jego sprawka! Ha!
Gdy już jako dorosła osoba opisałam tę historię na forum portalu „Nasza klasa” mój sąsiad Marek odezwał się do mnie i spytał, czy chcę byśmy spotkali się w sądzie. Odpowiedziałam, że gratuluję dystansu do dzieciństwa. A tak naprawdę to czekam na ten sąd. Najbardziej ciekawi mnie co będzie przedmiotem pozwu. Kupa sprzed ponad trzydziestu lat? Czy moje opowiadanie o niej?
P.S. Dziś jadę na ostatnie przed wakacjami spotkania autorskie…