Donald, wata i frument

Spread the love
Donald, wata i frument

Gdy byłam dzieckiem pochody pierwszomajowe były obowiązkowe. Nie wiem, jak robiła to moja mama, pracownik służby zdrowia, że się od nich wymigiwała. Coś kojarzę, że chyba ktoś podpisywał za nią jakąś listę. Ojcu wymigać się było trudniej. W telewizji zawsze patrzono na ręce. Zawsze życzliwy mógł donieść, że kogoś na pochodzie nie było, a życzliwych nigdy u nas nie brakowało. Na szczęście byłam też ja, rocznik 1967, a więc dziecko, któremu w latach 70-tych pochód sprawiał przyjemność.

  

Daleka od wszelkiej ideologii nigdy nie mogłam się doczekać 1 maja, bo była wata cukrowa, gumy Donald, wesoła atmosfera i… mój ukochany frument. Zawsze przychodziła ojca koleżanka z Redakcji Publicystyki, dziś nieżyjąca już Wanda Król, którą zapamiętałam, jako niezwykle wesołą i skorą do żartów. Byłyśmy razem w Jachrance na wakacjach, więc traktowałam ją, jak ciocię. On też chyba traktowała mnie jak kogoś bliskiego, bo zawsze miała dla mnie czekoladę. Pochód telewizyjny ruszał z Placu Powstańców. Był takim wydarzeniem, kiedy można było spotkać kolegów i koleżanki z innych redakcji z Woronicza, gdzie wtedy pracował Ojciec zanim w stanie wojennym z redakcji Publicystyki zesłano go na Plac Powstańców i Jasną do Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego. Przed gmachem telewizyjnym na Placu kłębił się tłum. Gdy wraz z Ojcem pojawiałam się w miejscu, w którym dziś na Placu Powstańców jest parking, jego znajomi przychodzili dać mi najładniejszy transparent, oczywiście do wyboru. Zawsze wybierałam transparent reklamujący jakiś telewizyjny program – „Tylko w niedzielę” albo „Studio 2”. Dla mnie najważniejsze były jednak te gumy Donald z historyjką, wata cukrowa, coca-cola, wypijana przez Ojca w dużej ilości, a której na co dzień nie było w sklepach oraz mój ulubiony jabłkowo-miętowy napój, czyli osławiony frument. Dziś nadal produkowany przez Tarczyn czy Tymbark, choć już nie nazywany frumentem. Mam jednak do niego ogromną słabość, bo kojarzy mi się z dzieciństwem. W telewizyjnym bufecie przy Placu Powstańców, w którym teraz bywam niemal codziennie, wtedy było zupełnie inaczej. Po pierwsze odświętnie, bo 1 maja otwierano takie specjalne drzwi, którymi można było wejść do bufetu bezpośrednio z Placu Powstańców, oczywiście za okazaniem telewizyjnej legitymacji. Dziś te drzwi otwierane są codziennie, ale tylko dla dostawców. Wtedy w bufecie były wszystkie te smakołyki, na które czekało każde dziecko, a więc gumy do żucia, batoniki, wafelki, sezamki, śliwki w czekoladzie, a także cymesy dla dorosłych, a więc śledź, tatar i… wódka. Bywało, że towarzystwo po podpisaniu listy obecności znikało w bufecie na wódce zamiast iść dalej na pochód.

  

My też znikaliśmy przed końcem pochodu, choć nie na wódce, bo na to byłam za mała. Mnie nie chciało się tyle wędrować, więc jęczałam, a moje jęki skwapliwie wykorzystywał Ojciec i urywał się ze mną do domu, kupując mi po drodze kolejne paczki Donalda, by starczyło tych gum na trochę dłużej. Tylko raz przeszliśmy przed trybuną honorową, z której Edward Gierek zrzucał kwiatki. Dziś nie wiem, czy były to tulipany czy goździki, bo nie wyciągałam po nie rąk. Nawet nie dlatego, że była za mała, ale tak mam do dziś. Nie robię tego, co robi tłum. Tłumu w ogóle nie lubię. Dlatego nie chodzę na żadne pochody, manifestacje itd. No… chyba, że służbowo i z kamerą, ale to już zupełnie inna historia…
P.S. Bunty przeciwko pochodom zaczęły się później…

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...