Najważniejsza kuźnia

Spread the love

Czasem wydaje mi się, że ponieważ od dziecka chciałam być pisarką, więc los obdarzył mnie dobrą pamięcią. A czasem myślę, że zostałam nią właśnie dlatego, że mam dobrą pamięć. A może jest tak również dlatego, że mimo bycia gadułą potrafię też słuchać? A może zostałam pisarką, bo zawsze lubiłam obserwować świat? 
W liceum, z moim przyjacielem Rafałem urywaliśmy się ze szkoły, by jeździć tramwajami lub podmiejskimi pociągami i obserwować ludzi. Wymyślałam wtedy całe historie ich dotyczące. Kim są, z kim, gdzie i jak mieszkają, co lubią. Pomagała mi w tym nie tylko wyobraźnia, ale i zmysł obserwacyjny. 
Częściej jednak niż do liceum wracam myślami do czasów podstawówki. Nie był to najszczęśliwszy okres w moim życiu. Nie wspominam go jednak z powodów masochistycznych, ale ze względów zawodowych. Odpisuję na listy czytelników, czytam o ich problemach i przed oczami stają mi moje koleżanki i koledzy, których przypomina mi osoba z listu. Przed oczami stają mi też domy tych moich koleżanek i kolegów, które przypominają te, opisywane w listach. 
Przyznaję, że moje postaci literackie często mają swoje żyjące odpowiedniki. Często historie wplatane do powieści wydarzyły się naprawdę, często naprawdę padły jakieś słowa, naprawdę miały miejsce jakieś dialogi. 
Gdy w swoim czasie pisałam o portalu „Nasza Klasa”, wspomniałam, że zajrzałam tam, by zobaczyć, co wyrosło z nas – ludzi z podstawówki. Przecież uczniowie ostatnich klas podstawówki sprzed reformy, to dzisiejsi gimnazjaliści. A gimnazjaliści to po prostu moi czytelnicy. Chciałam zobaczyć, czy po latach właściwie oceniałam domy, z których wyrośli moi koledzy i koleżanki. Okazało się, że właściwie. W niektórych przypadkach myślę, że niestety. 
Piszę o tym, bo wczoraj spotkałam się z kolegą z klasy z podstawówki. Nie widzieliśmy się jakieś 20 lat. Przerwa w kontakcie była spowodowana nawet nie tym, że 10 lat temu wyprowadziłam się z mieszkania, w którym spędziłam dzieciństwo do domu prababki na drugi brzeg Wisły. Nie widzieliśmy się, bo 13 lat mój kolega spędził w… więzieniu, z czego 7 na oddziałach dla niebezpiecznych przestępców. Nikt by nie uwierzył patrząc na niego dziś, a już na pewno patrząc na klasowe zdjęcie z IV klasy szkoły podstawowej, na którym w ostatnim rzędzie, trochę z boku stoi mały, chudziutki chłopczyk. Był jednym z najmniejszych i najdrobniejszych w klasie. Ta drobna budowa została mu zresztą do dziś. Jak trafił do więzienia? Zaczęło się od wypadku, w którym potrącił człowieka, a że w samochodzie z nim były dziewczyny, które dostały histerii, więc pod wpływem impulsu uciekł z miejsca zdarzenia. Namierzono go, trafił przed sąd i… do więzienia, bo po miesiącu od wypadku potrącony mężczyzna zmarł. Jak sam powiedział, jak się raz trafi do więzienia, to już leci. Tam poznał takie środowisko, które wykorzystało jego zainteresowania z dzieciństwa. A zainteresowania miał typowo męskie – samochody i broń. I tak w dość szybkim czasie stał się przemytnikiem przerzucającym za wschodnią granicę auta kradzione na zachodzie, a także bombardierem mafii, dla której konstruował bomby. Kilka lat temu jedna z naszych szkolnych koleżanek opowiadała mi zresztą, jak go aresztowano. Najpierw zamknięto całą ulicę, a ze wszystkich okolicznych domów ewakuowano mieszkańców. Gomułkowski blok, w którym mieszkał nasz kolega otoczyli antyterroryści. Jego wyprowadzono w kajdankach. Przesiedział siedem lat w pojedynczych celach pod specjalnym nadzorem. Przerzucano go z więzień do więzień. Jak opowiadał, przeczytał przez ten czas mnóstwo książek z dziedziny prawa, ale też psychologii i psychiatrii. Dzięki książkom prawniczym nauczył się pisać prawnicze pisma i wywalczył dla siebie wegetariańskie posiłki, a także prawo do rozwijania się artystycznie. Wreszcie mógł zająć się tym, co lubił najbardziej, a czego ujawnić nie mógł, gdy był dzieckiem. Przez siedem lat, gdy w kajdankach i łańcuchach na rękach i nogach przewożono go z więzienia do więzienia, wraz z nim jeździły pudła farb. 
– Czy ty w podstawówce wiedziałaś, że umiem malować i rysować? – Spytał mnie wczoraj. 
Przyznam, że tego nie pamiętałam. Myślałam, że dlatego, że najładniejsze rysunki przynosił Krzysiek, któremu robiła je mama, a wychowawczyni – ku naszemu zgorszeniu – nagradzała je piątkami. Ładnie rysował też Jacek, który dziś jest plastykiem. 
– Nie. Nie pamiętałaś z zupełnie innych powodów – powiedział. – Miałem kompleksy, matka sterowała moim życiem. Pamiętasz, jak zdawałaś do liceum plastycznego?
– No zdawałam. Nawet zdałam, ale nie złożyłam papierów, bo się przestraszyłam, że zdałam nie dlatego, że mam talent, ale dlatego, że mój ojciec kiedyś był tam nauczycielem. Nie myślałam, że ktoś to pamięta. 
– Pamiętam, bo ja dzięki tobie dowiedziałem się, że w ogóle jest takie liceum w Warszawie. Ubłagałem ojca, by poszedł na Smoczą na zebranie. Ojciec poszedł, ale jak przyniósł do domu informacje ile trzeba jeszcze inwestować w ucznia, wiesz… farby, kartony itd., to matka postawiła weto. Powiedziała, że absolutnie tam nie pójdę. Kazała iść do zawodówki kuśnierskiej. Nawet polubiłem ten zawód. Zrobiłem dla jej koleżanki ręcznie fajne futro z norek, ale ciągle wrzeszczała, że w domu walają się śmieci. Dlatego i kuśnierzem być przestałem. 
O tak! Jego matkę pamiętałam świetnie. Była dla mnie symbolem wiecznie wrzeszczącego i rozhisteryzowanego babska. Na pewno tak wyglądała słynna Ksantypa – żona Sokratesa. Ta też była rozdartą sekutnicą, krzyczącą i z wiecznymi pretensjami do wszystkich o wszystko. Swojego syna tłukła i terroryzowała. Gdy byliśmy dziećmi bał się jej tak, że pamiętam jak płakał, gdy dostawał trójkę. Nie mówił tego. Ja to po prostu widziałam obserwując jego zachowanie, zeszyty i charakter pisma. Potem chyba się uodpornił, więc już nie ryczał. Wydaje mi się, że zrozumiał, że nigdy jej nie zadowoli. To ten moment, kiedy dziecko zdaje sobie sprawę, że nie ma sensu się starać. 
Jakieś trzy lata temu nasz kolega z klasy, który jest radnym, opowiedział jak do urzędu dzielnicy przyszła ta Ksantypa błagać o lokal socjalny dla syna, który ma wyjść z więzienia. Ona się go boi, a mieszka sama, bo mąż nie żyje. Cóż… argument, że ktoś się boi syna, bo ten siedział w więzieniu z pewnością przekonałby tych, którzy syna nie znają. Mnie nie przekonał. Usłyszawszy historię od razu powiedziałam:
– Gdyby go nie tłukła w dzieciństwie, dziś nie musiałaby się go bać. A może i w więzieniu by nie siedział. 
Kiedy wczoraj usiedliśmy we dwójkę w restauracji i powtórzyłam mu tę zasłyszaną historię i swoje słowa, przepraszając za ich brutalność, ale przecież spotkaliśmy się nie po to, by sobie ściemniać, najpierw zapadła cisza. Potem okazało się, że… powiedziałam głośno coś, co w dzieciństwie było jego wstydliwie skrywaną tajemnicą. Jak ja ją odkryłam? Wystarczyła mi jedna wizyta w jego domu. Wpuszczono mnie tylko do przedpokoju. Matka darła się tak, że nawet wtedy nie rozumiałam o co jej chodzi. Dziś pamiętam tylko ten straszny wrzask i błaganie syna, by się uspokoiła, bo gość przyszedł. Wrył mi się też w pamięć widok jego – szlochającego dziewięciolatka z trójką w dzienniczku. Dobrze też pamiętałam jego charakter pisma. To, jak mocno przyciskał długopis, prawie przebijając kartkę na druga stronę. Pamiętałam, jak w pierwszej klasie stawiał literki wysuwając koniuszek języka. Gdy pisał, niemal kaligrafował. Czułam, że ta staranność wynika z wymagań matki. Niemożliwe, żeby chłopiec miał tak zadbane i starannie prowadzone zeszyty. 
Wczoraj zaczął mi opowiadać o tych książkach psychologicznych i z dziedziny psychiatrii, które czytał w więzieniu. O tym, do jakich wniosków doszedł po ich lekturze i analizie swojego życia. 
– Paradoksalnie wszystko, co zrobiłem było ucieczką z domu – mówił kolega. – Ta mafia, te samochody, te wyjazdy na wschód… Jechałem tam, bo nikt mi nie wrzeszczał nad głową. Ojciec był pantoflarzem. Ożenił się z nią, bo była z rodziny ziemiańskiej i miała kasę. To mu imponowało. Jak wrzeszczała, zamykał się w drugim pokoju. Ja nie miałem gdzie. Ona rządziła. Przychodziła do pokoju mojego i siostry i wrzeszczała na nas. O wszystko. Siostra szybko uciekła do męża. Ja nie miałem dokąd. Na własne mieszkanie nie miałem. Długo nawet dziewczyny mieć nie mogłem, bo nie pozwalała nikogo przyprowadzić. Jak kiedyś przyprowadziłem taką, z którą w końcu zamieszkałem, bo jakoś mi się udało kogoś poznać, to mnie obgadała i naopowiadała bzdur. Wręcz naciskała, żeby dziewczyna mnie porzuciła. Czy wiesz Piekarynda, że kiedy trzy lata temu wyszedłem z więzienia, to ona biegała po prawnikach, by wsadzić mnie z powrotem za kraty? Wymyśliła, że za…  znęcanie się nad rodziną. Mnie za znęcanie się! Nagle kat zaczął udawać ofiarę! Znalazła jednego prawnika, który jej uwierzył. Wsadzono mnie na czterdzieści osiem godzin. Zostałem uniewinniony dzięki zeznaniom sąsiadów. Sami z siebie się zgłosili! Wtedy ona się wyprowadziła i wreszcie cała klatka schodowa odetchnęła z ulgą. 
– A czemu wtedy, gdy kończyliśmy podstawówkę nie uparłeś się na tę szkołę plastyczną? – spytałam. 
– Byłem dzieckiem. Czternastoletni chłopiec nie jest dojrzały. Od pomocy w realizacji marzeń i odgadnięcia tych marzeń, zwłaszcza zakompleksionego dziecka, są rodzice. Moi tacy nie byli. To raczej ja byłem od realizacji marzeń mojej mamy. A marzenie miała jedno. Pieniądze. Stąd ta szkoła kuśnierska. Paradoksalnie potem to też jej przeszkadzało, bo bez przerwy robiła awantury o walające się skórki, nitki, włosie i zrobiła wszystko, bym rzucił zawód. 
Mija trzeci rok, od kiedy mój kolega z klasy jest na wolności. Mieszka sam. Zerwał kontakty ze wszystkimi znajomymi ze świata przestępczego. (Czy do niego wróci czy nie – pokaże czas.) To, że matka zamieszkała gdzie indziej sprawiło, że nie musi już uciekać z domu. Maluje jak opętany. Marzy o jakiejś wystawie i życiu ze sprzedaży obrazów. Na razie jest na garnuszku opieki społecznej. Jak powiedział potrzeb materialnych nie ma zbyt wielkich. Opłacić rachunki i coś tam zjeść. Spotkaliśmy się, bo gdy nasz wspólny kolega radny coś tam przebąkiwał o jego sytuacji, wówczas ja, wykonawszy kilka ruchów, załatwiłam mu kontakt do kogoś, kto wykorzysta jego talent plastyczny. I tak po 20 latach zadzwoniłam do niego z tą informacją. Błagał o spotkanie. Od wyjścia z więzienia nie bardzo ma z kim rozmawiać, a jest strasznym gadułą. Na osiedlu został sam. W mieszkaniu i w życiu też. 
Gdy rozstawaliśmy się spytałam o innego kolegę z klasy. Duży, gruby, w szóstej klasie na lekcjach geografii ciągle lądował za drzwiami, bo zjadał kozy z nosa i nauczycielka dostawała szału. Pochodził z niezwykle biednej rodziny. W dwupokojowym, niespełna czterdziestometrowym mieszkaniu, gnieździł się z rodzicami, bratem, siostrą, jej mężem i bratankiem. Poszedł do zawodówki kolejowej. Został zawiadowcą jakiejś stacji, a ponieważ zaglądał do kieliszka, raz zdarzyło się, że nie dopełnił obowiązków i doprowadził do zderzenia pociągów. Trafił na kilka miesięcy do więzienia. Gdy wyszedł dorabiał sobie wyprowadzając za pieniądze ludziom psy. Jeszcze piętnaście lat temu widywałam go z watahą kundli idącego między blokami. Albo leżącego na ławce koło osiedlowego parku. 
– Małgosia! Daj na piwo – wołał czasami. A ja dawałam. Raz na stacji benzynowej za dwie butelki żywca umył mi szyby w samochodzie. Pracownicy stacji byli wtedy w szoku i dopytywali skąd mam takie znajomości. Nie mogli uwierzyć, że… z klasy. 
Wczoraj usłyszałam, że rodzice mu poumierali, brat i siostra z mężem się wyprowadzili, a on tak zadłużył mieszkanie, że został z niego eksmitowany. Dokąd? Nie wiadomo. 
Los każdego z nas zależy od tego, z jakiego domu wychodzimy. To, że sami jesteśmy kowalami swego losu, to oczywiście też prawda. Ale to dzieciństwo warunkuje, jaka będzie nasza dorosła kuźnia. Niestety na kuźnię, w której przychodzimy na świat nie mamy wpływu. A to ona jest najważniejsza

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...