Magister, czyli 75 lat minęło

Spread the love

Liceum, w którym zdawałam maturę uroczyście obchodziło 75-lecie. Nie mogę powiedzieć, bym w tej szkole była szczęśliwa, ale… czas niekiedy usuwa z pamięci niemiłe chwile. Z mojej wprawdzie nie usunął, bo ta moja dobra pamięć mnie kiedyś zabije, nie mniej jednak… wydoroślałam. Ze złymi wspomnieniami umiem żyć, no i nie patrzę już ze wstrętem na budynek. To uczucie zastąpiła ciekawość. Jak tam teraz jest? Strona główna szkoły zapraszała absolwentów. Wysłałam list z pytaniem czy mogę się na coś przydać. Odpowiedź nie nadeszła. Dlatego myślałam: iść czy nie iść? Miałam zrezygnować, ale tego dnia dosłownie 3 przystanki obok nagrywałam audiobooka. (Tak, tak! Wyjdą  „Tropiciele” jako audiobook, a czytać będę ja! To tak zwana wersja autorska! Hihi!) Skończyłam po 13-tej i… wsiadłam w tramwaj. Przed 14-tą byłam w murach XVI liceum im. Stefanii Sempołowskiej, w którym w 1986 roku zdałam maturę.
Przywitał mnie wielki pies w białym ubranku z tarczą szkoły. Spytałam woźnego czy mogę wejść – otworzył szeroko drzwi. Płaszcz zostawiłam w szatni… dla nauczycieli. Na górę do głównego hallu wprowadzono mnie schodami… nauczycielskimi. Nigdy nie wolno było nam nimi chodzić. Teraz było inaczej. Szłam, choć nadal miałam wrażenie, że popełniam świętokradztwo. Że zaraz usłyszę za plecami wrzask:
– Piekarska! To nie są schody dla uczniów!
Nic takiego jednak się nie stało. W dużym hallu była wystawa. Wiele tablic ze zdjęciami, a w głębi… scena. Gdy ja byłam uczennicą też traktowaliśmy to miejsce jak scenę. Tu spotkała się z nami Barbara Wachowicz opowiadając o Mickiewiczu. Tu Marek Kotański przestrzegając przed sutkami sięgania po narkotyki opowiadał, ze Christine F., autorka „My, dzieci z dworca ZOO” jest „stara kurwą”! Jednak wtedy nie było podwyższenia. Mimo tego to tu wystawiliśmy Eugeniusza Oniegina, do którego ja napisałam scenariusz i wyreżyserowałam. Pamiętam Ankę w roli Tatiany oraz Krzyśka i Pawła, jako Leńskiego i samego Oniegina. W czasie pojedynku Paweł miał na sobie starą koszulę i ukryty w kieszeni balonik z farbą. W odpowiednim momencie przekłuł go szpilką i zalał się krwią. Pamiętam, jak Anka uczyła się kwestii:
– Pan kocha mnie, bom znaczna dama, ale ja jestem taka sama, jak dawniej.
Czy ja jestem taka sama jak dawniej?
Na wystawie były zdjęcia ze szkoły z różnych epok. Brakowało tego z wyjścia na pogrzeb księdza Popiełuszki, ale… jest na Naszej Klasie. Były dawne studniówki, ślubowania itd. Było zdjęcie profesor Noskowskiej, która uczyła mnie W-F, jak odbiera odznaczenie. O! Świetnie ją pamiętam. Niestety głownie z tego, że kazała mi zrobić pięć okrążeń wokół boiska, a ja błagałam, bym nie musiała biec, bo jestem po zatruciu pokarmowym. Wzięła to za wymówkę i kazała biec. Przebiegłam. Ledwo dowlokłam się do WC i dalej nie pamiętam… Ocknęłam się na korytarzu z nogami w górze. Mama przyszła do szkoły chwilę później. Były pretensje, że mało wyraźnie mówiłam, że jestem po chorobie. Ale dość szybo śmiałam się z tego zdarzenia uznawszy, że przerażona mina pani profesor była dla niej wystarczającą karą.
Było zdjęcie pani Janiny Rożeckiej. Pracowała od wieków w sekretariacie. Na zdjęciu odbierała honorowe obywatelstwo Izraela. Już od lat 80-tych była sprawiedliwą wśród narodów świata. Odznaczająca się doskonała pamięcią staruszka była przez nas uwielbiana. Broniła nas często przed surową dyrektorką. Nagle… stanęła przede mną taka jak dawniej. Powiedziałam dzień dobry i chciałam się przedstawić, ale usłyszałam:
– Dzień dobry Małgosiu.
Oj… chciałabym w wieku 88 lat nadal mieć taką pamięć.
Brakowało zdjęcia mojej wychowawczyni – romanistki profesor Bożeny Sarankiewicz. Zwana przez nas „Saranoją” (w naszym pojęciu bohaterka piosenki „Maanamu” o zmienionym tekście „Saranoja jest goła”) była osobą niesłychanie dziwną. Najpierw jej nie lubiłam, ale potem… polubiłam i kiedy po maturze umarła na raka żołądka było mi jej szczerze żal i do dziś czasem jest mi jej brak. Nie lubiłam jej, bo miewała swoje sympatie i antypatie, a tego u nauczycieli nie tolerowałam uważając, że wszyscy powinniśmy być traktowani równo. Gdy przyszłam do szkoły i trafiłam do jej klasy okazywała mi niechęć. Obwiniała za całe zło. Pamiętam, że raz udzielałam się na francuskim, a wtedy pod koniec lekcji Saranojka powiedziała:
– Dziś aktywnie pracowali… – tu wymieniła nazwiska. – I o dziwo Piekarska.
To „o dziwo” jasno pokazywało jej stosunek do mnie. Ale potem ją polubiłam, bo i ona zmieniła swój stosunek do mojej osoby. Zaczęła dostrzegać we mnie kogoś innego i znalazłyśmy nić porozumienia. Lubiłam, kiedy opowiadała swoje dziwne historie np. o mierzeniu spodni na bazarze przy wszystkich ludziach poprzez wciąganie ich na te spodnie, które na sobie miała. Trochę szokowało mnie jawne opowiadanie o wielu nieudanych próbach zostania mamą. Dziś jednak myślę, że to było fajne i potrzebne. Było to pokazywanie nam, że nie wszystko w życiu przebiega zgodnie z naszymi planami. Saranojka chciała mieć dzieci, ale nigdy nie miała. Za naszej kadencji przeszła na emeryturę – musieliśmy jej wystarczyć. Poza tym te opowieści były dowodem, że traktowała nas jak ludzi dorosłych. Na wycieczkach Saranoja była naprawdę fajna. Przede wszystkim pozwalała palić. Nie zrobiła awantury o picie wina. W Gdańsku dziewczyny wciągnęły ją do pokoju i zrobiły pełen makijaż, bo miała niezwykle duże powieki, a ona z cierpliwością poddawała się tym zabiegom.
Na tej wycieczce inaczej też spojrzałam na naszego fizyka. Profesor Piotr Siebeneichen przeleciał przez szkołę, jak meteoryt, bo pracował chyba tylko 3 lata. Był młody, bo niemal tuz po studiach, ubierał się niezbyt atrakcyjnie, bo jak ostatnia pierdoła, ale odznaczał się ponadprzeciętną inteligencją. Myślę, że wkurzała go trochę nasza beztroska, bo on fizykę traktował ze śmiertelną powagą, a mój zeszyt miał na okładce mnóstwo „fizycznych” sentencji np. „Ciało rzucone na łoże traci na oporze” albo „prawo Ohma: Nie wychodź z doma bez łoma”. Profesor nie mówił „r” tylko „ł”, więc to też sprawiało, że rechotaliśmy na lekcjach, jak nie przymierzając głupie kozy. Cóż…, kiedy mówił:
– Pała nasycona i pała nienasycona!
To naprawdę trudno było się nie śmiać. W nas buzują hormony, a on nam ględzi o pałach. Kiedyś wezwał mnie do tablicy:
– Piekałska napisz „ło”.
Nie wiedziałam o co chodzi, więc wzruszając ramionami niepewnie napisałam: „O”.
Profesor dostał niemal szału.
– Nie o tylko „ło”! – krzyczał. Wreszcie podbiegł, wyrwał mi kredę i napisał…. „Rho”. (Dla niewtajemniczonych to litera alfabetu greckiego ρ będąca w fizyce symbolem gęstości. Kurczę, coś jeszcze pamiętam? sic!)
Paweł Dunin-Wąsowicz, z którym chodziłam do klasy i w podstawówce i w liceum ułożył o tzw. „Zibim” wierszyk, który zapisał w swojej słynnej kronice. Wierszyk brzmiał tak:
„Pan płofesoł Siebeneichen
Wziął do łęki jakąś wajchę
Potem złobił doświadczenie
I wykazał, że my lenie
Pan płofesoł Siebeneichen
Włosy swe ustawia białkiem,
Ma poza tym wąskie spodnie,
W których bałdzo mu wygodnie.”
Była to aluzja do fryzury profesora, który obcinał się na pazia i zielonych szwedów, które nosił z lubością w czasach, gdy królował punk rock i irokezy. Ja – jako hipis w czasach punk rocka paradowałam w żółtych rurkach, a Marcin, nasz klasowy punkowiec nosił w uchu zardzewiałe agrafki.
„Płofesoł” też okazał się na wycieczce fajnym człowiekiem. Opowiadał nam kawały o „stałuszku” w „bułdelu”, a my mu o Jasiu w szkole. Szczególnie śmiał się z mojego o nowej nauczycielce geografii w szkole specjalnej, która miała uczyć o globusie, a klasa jej nie słuchała, bo piła alkohol, rzucała petami itd. Dyrektor tej szkoły powiedział:
– Pani nie ma pedagogicznego podejścia do młodzieży. Ja panią nauczę!
To rzekłszy wszedł do klasy:
– Czołem skurwysynki! – rzucił od progu.
– Czołem panie dyrektorze – odpowiedziała chórem klasa.
– Dziś będziemy uczyć się naciągać kondoma na globus.
– A co to jest globus?
– Właśnie od tego chciałbym zacząć.
Kawał bardzo profesora ubawił. Stwierdził nawet, że on chyba też nie ma pedagogicznego podejścia do nas. Po tym wyznaniu spojrzałam na niego inaczej niż do tej pory. Kiedy my skończyliśmy szkołę, okazało się, że on zrezygnował z posady nauczyciela. Co dziś robi? Nie wiem, choć chętnie bym go spotkała, bo było w nim coś niezwykle sympatycznego. Mimo, że dwa razy pisałam u niego komisa z fizyki, by zdać do następnej klasy. Wrył mi się jednak w pamięć jego uśmiech gdy częstował nas cukierkami z okazji swoich imienin. Cieszył się jak dziecko i to było w nim bardzo fajne.
Było kilku nauczycieli, których od początku uwielbiałam. Na przykład profesor Krystynę Regulanty. Małomówna matematyczka świetnie tłumaczyła zadania, odznaczała się niezwykłym spokojem, gdy 1 kwietnia po sali latał biały ser wciskany na siłę pod tablicę, jako kreda, znosiła to ze stoickim spokojem. Gdy dostała w głowę ogryzkiem (ktoś rzucał do kosza, ale nie trafił), podniosła go z ziemi, wrzuciła do kosza i wróciła do tłumaczenia zadania jakby nic się nie stało. Kochałam ją za ten spokój, za sprawiedliwośc i za to, że z matmy nie można było nie zdać. Pracę klasową poprawiało się bowiem do skutku. Z matmą nigdy nie miałam kłopotów. Prace klasowe pisałam za pierwszym razem, więc na poprawach rozwiązywałam zadania i czekałam aż reszta się poprawi. Zadania też rozwiązywałam szybko (dziadek matematyk, pradziadek też, więc gdzieś w genach ta matma mi tkwiła), więc pod ławką czytałam książki. Raz wyciągnęła mi jedną z kasetki i pokazała klasie.
– Oto co czyta licealistka Piekarska.
Ponieważ tytuł brzmiał: „Miłość niejedno ma imię”, więc klasa ryknęła śmiechem. Pani profesor zorientowawszy się, że inni mogą pomyśleć, że to jakieś romansidło, a nie historia jak Feliks Mendelssohn-Bartholdy starał się wystawić pasję wg. Św. Mateusza Jana Sebastiana Bacha, profesor dodała:
– To bardzo piękna książka, ale teraz jest matematyka.
Uwielbiałam tez rusycystkę prof. Halinę Banel. Nawet nie dlatego, że nie wstawiła mi dwói za czytanie z pustej kartki zeszytu (czyli z głowy) wypracowania „Maja mat’”, ale za pogodę ducha, humor i za to, że zachęciła do czytania literatury rosyjskiej w oryginale. Dzięki niej czytałam Jesienina, Bunina, Lermontowa i Puszkina. To ona natchnęła nasza klasę, byśmy wystawili „Eugeniusza Oniegina”. Ja napisałam scenariusz i błam narratorem. Tańczyć walca uczył nas… profesor Madej – wuefista ze względu na nazwisko zwany Zbójem. Tańczyliśmy do melodii „Walca na Sopkach Mandżurii”. Szkoda, że nie zachowały się zdjęcia ze spektaklu.
Lubiłam biologiczkę panią Adamczyk. Miała wszystkie cechy, które szanowałam w nauczycielach. Była wymagająca, sprawiedliwa i wszystkich traktowała równo. Dziś jest dyrektorką szkoły i mam nadzieje, że te trzy cechy z nią zostały.
Na wystawie były też trzy tablice zatytułowane „Znani absolwenci Sempołowskiej”, a na nich między innymi Paweł Dunin-Wąsowicz i… ja. Wprawiło mnie to w bezbrzeżne zdumienie. Zawsze miałam wrażenie, że nauczyciele w tej szkole raczej mnie nie lubili. Byłam pyskatą nastolatką, która zawsze musiała rzucić swoje ostatnie słowo, którym się pogrążała i sprawiała, że lądowała u dyrektorki, a ojciec był wzywany na poważne rozmowy. Pomijam już fakt, że to była moja druga szkoła. Z pierwszej wyrzucono mnie za wyzywanie polonistki od ostatnich. Miałam wtedy egzamin komisyjny z polskiego, który zdałam, ale nakazano mi się przenieść do innej szkoły i zabrać tam moje „rozdarte ryło”. W Sempołowskiej na dywaniku w gabinecie dyrektorskim byłam wiele razy. Raz za napisanie na ostatniej stronie kartkówki z łaciny zdania: „jak ktoś głupi to tylko się powiesić”. Choć mnie chodziło o to, że to ja po lekcjach z łacinniczką miałam myśli samobójcze. Niestety odebrano to jako chęć powieszenia łacinniczki, która rzeczywiście była życiowo głupia. Starsza pani, która przeżyła wojnę i podobno obóz koncentracyjny ku naszemu zdumieniu miała zwyczaj wyzywać nas, a we wcześniejszych latach policzkować uczniów i bić czym po padło po głowie lub po rękach. W  liceum już mniej niż w pobliskiej podstawówce gdzie uczyła polskiego i skąd wielu ją pamiętało. Kiedy szła korytarzem za jej plecami mówiono „Heil Hitler” i podnoszono rękę w wiadomym geście. Nie rozumiała nas w ogóle, a gramatykę łacińską tłumaczyła tak, że my nic nie rozumieliśmy. Z klasówek i kartkówek były same dwoje. Z tej jednej, na której napisałam owo zdanie o wieszaniu były tylko dwie trojki. Agata, która zawsze miała same piątki strasznie się tą tróją zdenerwowała. Mnie najpierw osądzono na środku klasy. Saranojka porównała z jakimś facetem, który kazał topić staruszki, a potem zaprowadziła do gabinetu dyrektorskiego. Tam wysłuchałam całej litanii o tym, że osobom starszym należy się szacunek. Nie było sensu mówić, że ta starsza osoba sięga po średniowieczne metody bicia uczniów, a także wyzywa nas od głąbów i debili, więc milczałam.
Byłam też wzywana jeszcze raz. Oto Marek Kotański postanowił z naszej szkoły urządzić szkołę „czystych serc” i namówić młodzież od nie palenia. Nie muszę chyba tłumaczyć, że zawsze szłam pod prąd. Tym razem też. Na złość światu paliłam jak smok. Raz w męskim kiblu imienia Jaracza a raz w innym męskim tym imienia Opalińskiego. Mnie ktoś będzie zabraniał palenia? Szkoła czystych serc? Raczej czystych płuc! Ponieważ powstały w szkole jakieś bojówki Kotańskiego, więc my – palacze uciekaliśmy na papierosa w krzaki koło przedszkola lub na boisko. Raz zapaliłam w damskim kiblu. Znana mi jeszcze z podstawówki i rok ode mnie młodsza Klaudia spoliczkowała mnie. Jej dwie koleżanki wykręciły mi ręce, bym nie mogła się bronić, a Klaudia tłukła po twarzy niczym łacinniczka. Kopałam więc na oślep i parę z tych kopów dostało się Klaudii. Znów wezwano mnie do gabinetu dyrektorskiego:
– Pobiłaś dziewczynkę, która stanęła w obronie honoru kibla! – Grzmiała Saranojka.
A ja na to:
– Bardzo przepraszam pani profesor, ale nie miałam zielonego pojęcia, że kibel ma honor.
No i zawieszono mnie na kilka dni w prawach ucznia.
I tylko raz byłam a gabinecie dyrektorskim z własnej woli. Poszliśmy całą delegacją prosić o oddanie krzyża, który zdjęto ze ściany. Dyrektorka twierdziła jednak, że krzyża nie zdejmowała, ale szuflada jej biurka grzechotała krzyżami. Były to lata 80-te, po śmierci Grzegorza Przemyka, kiedy do swetrów zamiast broszek nosiło się oporniki, a bezpieka zamordowała księdza Jerzego Popiełuszkę. (Do tej pory boję się obejrzeć film „Popiełuszko. Wolność jest w nas”, bo tamte czasy to część mojego życia.)
Dyrektorka jednak nie była taka do końca zła. Uważana za postrach szkoły w krytycznych sytuacjach pokazywała ludzką twarz.
Historii uczyła nas pani Helena Wójcik. Była wspaniałym pedagogiem i historykiem. Niestety zachorowała na raka i umarła. W jej miejsce przychodzili różni nauczyciele. Ostatni z nich był jakimś oszołomem. Nazwiska nie wymienię, bo i po co. Zresztą uczył krótko. Nienawidził mnie już samą nie wiem, z jakiego powodu, ale miało to jakiś związek z moim ojcem. Na pisemnej maturze historii pomagał wszystkim, a mnie stresował. Dostałam drgawek. Miałam ochotę kopnąć ławkę, wyjść i więcej nie wrócić. Pilnująca nas dyrektorka chyba się zorientowała, że coś jest nie tak, bo podeszła do mnie i zabrała do gabinetu lekarskiego. Na miejscu powiedziała:
– Jesteś inteligentną dziewczyna i maturę masz zdać. Rozumiesz? A teraz… – tu zwróciła się do lekarki: – daj jej kielicha wódki i skocz gdzieś po jakiegoś papierosa.
Gdy po chwili lekarka wróciła z papierosem byłam już po naparstku wódki wypitym pod czujnym okiem dyrektorki. Dała mi papierosa i powiedziała:
– Palimy na spółkę, a ty nic nie mów pani wicedyrektor.
I tak z postrachem szkoły, najstraszniejszą dyrektorką Barbarą Drzewiecką wypaliłam na spółkę mentolowego papierosa marki Zefir. A wcześniej wypiłam kielicha wódki, która została w gabinecie po jakichś imieninach.
Teraz w trakcie 75-lecia poszłam zobaczyć ten gabinet lekarski. Meble były już inne, na ścianach plakaty o szkodliwości palenia. (Ja od kilkunastu lat nie palę!) Siedzącej tam „profesor pigule” opowiedziałam swoją historię. Zebrane w gabinecie panie chichotały. Rozmowa zeszła na postrachy szkoły i…. Od razu pomyślałam o profesor – polonistce, która do dziś śni mi się, jako jeden z najgorszych koszmarów, choć… uczyła mnie tylko jeden rok. Była to kobieta pastwiąca się nad uczniami z lubością. Niedoszła aktorka odgrywała przed nami spektakle ze zbędnym patosem i tandetnym natchnieniem opowiadając o Mickiewiczu i interpretując go zgodnie z zaleceniami Juliana Krzyżanowskiego lub Juliusza Kleinera. Do dziś pamiętam, jak trzęsła głową grając te swoje monodramy. Wiało to niestety spalonym teatrem lub starym kinem klasy B. Słynne było wypowiadane przez nią zdanie: „Może i myślisz dobrze, ale Kleiner (lub Krzyżanowski) twierdzi inaczej. Siadaj. Trzy.” Za indywidualne myślenie odmienne od tego, które reprezentowali historycy literatury nie można było mieć dobrego stopnia. Nienawidziłam tej kobiety z całego serca. Za to jak się z nas nabijała, jak nami gardziła, jak okazywała swoją wyższość i wykorzystywała fakt, że ona te lektury zna, bo kolejny rok uczy, a my nie znamy i nie koniecznie chcemy je poznać. Że nie zachęca do ich poznania – chyba nawet nie wiedziała. Nie rozumiałam, po co została nauczycielką. Dopiero kilka lat temu moja przyjaciółka powiedziała, że większość ludzi idzie do szkoły uczyć, bo jest to władza. Tak. Ona się tą władzą nad uczniami wręcz upajała. Po co jej była ta władza? Po co władza nad garstką ludzi o tyle lat młodszych? Teraz podczas 75-lecia przypadkiem dowiedziałam się, że kilka lat temu odeszła na emeryturę. Nawet nie ze względu na wiek. Bardziej ze względu na to, że zmieniły się przepisy Ministerstwa Edukacji Narodowej dotyczące zawodu nauczyciela, a ona… nie miała studiów tylko studium nauczycielskie i brakowało jej odpowiedniego wykształcenia oraz tytułu magistra. Musiała odejść. Zatkało mnie. Wprawdzie chodziły słuchy, że ona nie miała magisterium, ale myślałam, że to plotki roznoszone przez nienawidzących ją uczniów. Teraz okazało się, że tak było naprawdę. Dowiedziałam się, że uczniowie domyślali się po swoich świadectwach maturalnych, na których tylko przy jej nazwisku nie było „mgr”. I pomyśleć, że dopiero teraz wiem, jakie konkretnie kompleksy sprawiły, że tak się nad nami znęcała. O Panie! A ty to widziałeś i… zagrzmiałeś wprawdzie, ale po ilu latach! Przecież jeszcze dekadę temu na murku przy szkole widniało jej nazwisko i obraźliwy epitet.
W drugiej klasie Ewa przyniosła do szkoły gitarę. Śpiewała nam piosenkę Okudżawy „Modlitwa” Jedna ze zwrotek brzmiała:
„Dopóki ziemia kręci się,
O Panie, daj nam znak.
Władzy spragnionym uczyń,
By władza im poszła w smak.
Hojnych puść między żebraków,
Niech się poczują lżej!
Daj Kainowi skruchę,
I mnie w opiece swej miej.”
Ja nauczyłam się odrobiny tej skruchy. Odwiedzałam na przykład Saranoję, gdy była już bardzo słaba w swojej chorobie, bo czułam, że tyle razy sprawiłam jej przykrość, że trzeba odpokutować swoje winy. Poza tym szczerze ją polubiłam.
A władza pani profesor polonistki? Oj w smak była ona naszej pani profesor bez magistra. A ja jakoś teraz po informacji o jej brakach w wykształceniu czuję straszny niesmak.
Dlatego nucę, jak Ewka w drugiej klasie ciąg dalszy:
„Ja wiem, że Ty wszystko możesz.,
wierzę w Twą moc i gest,
jak wierzy żołnierz zabity,
że w siódmym niebie jest.
Jak zmysł każdy chłonie z wiarą
Twój ledwie słyszalny głos,
tak wszyscy wierzymy w Ciebie,
nie wiedząc, co niesie los.
Panie zielonooki
mój Boże jedyny, spraw,
dopóki ziemia toczy się,
zdumiona obrotem spraw,
Dopóki czasu i prochu
wciąż jeszcze wystarczy jej,
daj nam każdemu po trochu.
i mnie w opiece swej miej!”
I tak mi przykro, że po tylu latach od matury nie umiem zmienić swojego stosunku do pani profesor nie magister, która – jak już napisałam – uczyła mnie tylko jeden rok. Mimo, że po niej nastąpiły inne polonistki, z których tylko staruszka o nazwisku Popiel była godna szacunku. Niestety uczyła nas tylko pół roku. 
Ale poza tym… dawno nie spędziłam tak miłego popołudnia, jak w ostatni piątek, kiedy wędrowałam korytarzami mojej dawnej szkoły.
P.S. Zapomniałam, że mam dziś imieniny. Jako Małgorzata. Ale cóż… za dwa tygodnie mam drugie. Jako Karolina.

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...