Źle z naszą pamięcią

Spread the love

Do takich wniosków doszłam po dzisiejszych zdjęciach do Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego, kiedy robiłam uliczną sondę dotyczącą ulubionych zabaw zimowych z dzieciństwa. Pytałam o szczególny dzień, jakąś przygodę, wszyscy zasłaniali się brakiem pamięci i upływem lat. Ja chyba jestem jakaś nienormalna, bo… pamiętam nie tylko nazwiska wszystkich koleżanek i kolegów z podstawówki i gdyby nie ustawa o ochronie danych osobowych, to bym tu listę obecności jak z dziennika wyrecytowała niemal jednym tchem. Nie to, co inżynier Karwowski, który nie pamiętał Mariana, a Dżumę poznał z trudem, choć ferajna zaczęła mu się wykruszać… (Tak, tak… wiem, widać wpływ „Czterdziestolatka”. Jeszcze cały czas z synem oglądamy i wiele odcinków jeszcze przed nami.)
Ja tam pamiętam wiele zabaw na śniegu. Wiele wypraw na sanki. Pamiętam, jak poszłam na górkę na środku osiedla. Słynną górkę na Zatrasiu na wprost bloku Broniewskiego 9a. Była dość długa kolejka do zjeżdżania. Miałam ze 12-13 lat, a tu jeden koleś, ze trzy lata młodszy, chciał wepchnąć się przede mnie i w tym celu przywalił mi wielką pigułą w twarz tak, że rozbił mi nos. Zalałam się krwią, jak na horrorze. Zjechać nie mogłam, bo niemal nic nie widziałam na oczy, a na dodatek nos bolał jak cholera i krew płynęła, jakby mi Hannibal Lecter ten nos odgryzł, a nie ktoś go rozbił pigułą. Bałam się wrócić do domu, bo matka by krzyczała „A nie mówiłam?”, więc… zlazłam po schodkach, którymi wszyscy wchodzili na górę i… poszłam do bloku, który stał najbliżej górki. Tam zapukałam do jednego z mieszkań. To były czasy, gdy w wieżowcach nie było jeszcze domofonów. Ludzie wpuścili mnie do mieszkania, a ja krwią zalałam im pól łazienki. Myślę często, że dziś w czasach AIDS, pewnie nikt by mnie już z rozwalonym nosem na przemycie gęby nie wpuścił.
Pamiętam, jak z Tatianą, moja przyjaciółką z podstawówki, poszłyśmy na ślizgawkę utworzoną w sposób naturalny na resztkach rzeczki Rudawki. Było to jeszcze za ulicą Jasnodworską, a przed Literacką i Kochanowskiego. Dziś przebiega tędy Trasa Toruńska. Na ślizgawkę szło się między ruinami domów, z których wykwaterowano ludzi, bo ciągle mówiło się, że kiedyś powstanie tu trasa. Tylko w nielicznych gospodarstwach mieszkali dorożkarze. W lecie, w nocy dało się słyszeć ich śpiewy, gdy pijani wracali ze Starówki, a do zagrody każdego ciągnął ich trzeźwy koń. W lecie w ruinach domów bawiliśmy się w chowanego. Zimą te ruiny trochę przeszkadzały w dotarciu na ślizgawkę, bo pełne były rozwalonych cegieł i stert gruzu, ale… jakoś się na nią dochodziło. Pamiętam, że raz resztka Rudawki zamarzła tak, że w kilku miejscach nie była to gładka tafla, ale zmarszczona, jakby zamarzły kręgi na wodzie jeziora. No i pewnego razu wywróciłam się na tym zmarszczonym lodzie tak, że nie byłam w stanie wstać przez dobre dziesięć minut. To mnie mocno wystraszyło. Od tej pory już tak chętnie nie jeździłam tyłem, a i piruety kręciłam ostrożniej.
Tych historyjek z zabawami zimowymi pamiętam więcej, ale nie o to chodzi, by opisać wszystkie. Mnie zastanawia jedno. Nikt nie chciał mi opowiedzieć żadnej zasłaniając się brakiem pamięci. I tyko jedna pani powiedziała, że jak pierwszy raz poszła na łyżwy to jej się rozjechały nogi tak, że się wywróciła i o mało nie wybiła zębów, że więcej łyżew już założyć nie chciała. I to jest historyjka, a nie nudne wymienianie: gra w śnieżki, lepienie bałwana… Może jakiś konkret poproszę?

P.S. Zaczepił mnie dziś kolega z redakcji i mówi: „Byłaś w Sylwestra w Kinotece. Czy to prawda, co pisze Wyborcza, że był jeden talerz kanapek?”
http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,95190,7413807,Sylwestrowa_wtopa_Kinoteki__Sa_skargi_klientow.html
Hm… chyba prawda. W cenie Sylwestra oprócz obu filmów miały być dwa ciepłe posiłki, zimny bufet, toast i napoje. Ja załapałam się tylko na kieliszek szampana. Jedzenia i innego picia dla mnie nie starczyło. Gdy jeszcze było, wokół stołów z żarciem kłębił się dziki tłum, a ja nienawidzę pchać się do koryta jak świnia i jak świnia trzeć się z innymi ryjami przy żarciu. Dlatego nie pchałam się, a poszłam na płatną kawę. Drożej, ale wygodniej, a ja chciałam się bawić, a nie wchodzić w konflikty o kęs żarcia. Potem nie było już nawet wody i sprite’a. Miałam żal do siebie, że nie przyszłam ze swoim piciem, ale… nadrobiłam o 5-tej nad ranem w tym ‘słynnym’ kebabie 24h, w którym obejrzałam wielce kur…, kulturalnego kur…, człowieka z równie kulturalnymi kur… kolegami. Poza tym… tłumy przy korycie i brak żarcia zrekompensowały mi filmy.

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...