Dochodowe czy nie, czyli ja w roli pierdoły

Spread the love

Często myślę, że jestem życiową pierdołą. Dlaczego? Nie bardzo umiem dopominać się i walczyć o swoje (zwłaszcza o pieniądze), choć rewelacyjnie wychodzi mi upominanie się o coś dla kogoś. Mam tak od zawsze.
Kilka lat temu naczelna i właścicielka jednego z pism zamówiła u mnie artykuł obiecując godziwą zapłatę. Nad tekstem siedziałam tydzień, bo wymagał grzebania w źródłach itd. Trzy miesiące po wydrukowaniu artykułu, gdy upomniałam się o pieniądze, usłyszałam, że nie zapłaci, bo pismo jest niedochodowe i w powijakach. To był pierwszy numer. Zatkało mnie, choć przecież byłam już trochę zaprawiona w boju, bo przez wiele lat współpracowałam z pewnym wydawnictwem, którego właściciele nigdy nie płacili w terminie. Bywały wielomiesięczne opóźnienia. Jednak potrzeba czyni człowieka odważnym. Wtedy miałam straszne kłopoty finansowe. Dlatego właścicielce i naczelnej w jednej osobie odpisałam, że przykro mi, ale o pieniądzach rozmawiałyśmy, a dla mnie pismo, które jest sprzedawane coś tam zarabia. Pani naczelna wypłaciła mi wtedy 50 (pięćdziesiąt) złotych. Przelew wydrukowałam i wraz z naszą korespondencją położyłam w szufladzie biurka, by przypominał, że nie wolno być naiwną gąską. Niestety lwica walcząca o kasę budzi się we mnie rzadko.
Pisać chciałam od ósmego roku życia. Kiedy napisałam pierwszy, strasznie głupi wiersz, ale jego ukończenie sprawiło mi wielka frajdę. Stwierdziłam, że to uczucie spełnienia, które towarzyszy skończonej myśli jest wspaniałe. Poza tym uwielbiałam wyobrażać sobie inne światy, budować historie i tak dalej. Pewnie wtedy nawet nie myślałam, że życie z pisania będzie trudne, a momentami wręcz niemożliwe. Przez myśl mi nie przyszło też, że przyjdzie mi zmierzyć się z telewizją, której metody mielenia ludzi na mięso oglądałam, jako dziecko.
Pamiętam jak w liceum siedziałam w swoim pokoju z kolegą z klasy Krzyśkiem i rozmawialiśmy o przyszłości. „To, co? Będziesz pisać?” – pytał, a ja z mocą odpowiadałam, że tak, bo przecież w to wierzyłam, że będę. Nie było łatwo, choć drobny sukces pojawił się dość szybko. Tuż po maturze dostałam się na warsztaty literackie do Staromiejskiego Domu Kultury. W sali nabitej ludźmi wyczytywano nazwiska osób, które zakwalifikowano na warsztaty. Zapowiedziano, że do grupy prozaików dostały się trzy osoby. Byłam jedną z nich. Dość szybko udało mi się opublikować arkusz prozatorski zawierający cztery opowiadania, a potem kolejne opowiadania w gazetach. Nadszedł jednak okres studiów, kiedy na pisanie czasu już nie było. Zwłaszcza, że po okrągłym stole gazety literackie dotowane przez państwo zaczęły znikać, a prywatne nie wyrastały jak grzyby po deszczu. Zresztą ja nie miałam zbyt wiele czasu na szukanie ich. Realizowałam się więc pisarsko w pracach semestralnych, referatach itd. Jeden z takich referatów – o ikonografii świątecznej pocztówki – wrzucił mnie do świata dziennikarskiego, bo trafił na łamy jednego z ogólnopolskich dzienników. A ja odkryłam wtedy, że łatwiej jest opublikować coś, jako dziennikarka, niż jako pisarka.
Czy gdybym mając osiem lat usłyszała, że pierwszą książkę opublikuję po trzydziestce chciałabym pisać? Nie wiem, ale chyba tak, bo zawsze byłam strasznie uparta. Ale z drugiej strony wtedy trzydziestoletnia osoba wydawała mi się starcem. Pamiętam, że gdy obliczałam ile będę miała lat, gdy świat wejdzie w rok dwutysięczny byłam mocno zawiedziona. Wychodziło, że będę wtedy tak stara, że nawet nie będę mogła się bawić. Życie będzie po prostu za mną. Cóż… ośmioletnie dziewczynki nie wiedzą jeszcze zbyt wiele o świecie.
W każdym razie czułam, że los przywiąże mnie do pióra. Jednak tego, że w drugiej ręce będzie mi dyndał mikrofon podpięty pod kamerę nie przypuszczałam. Wbrew temu, co niektórzy pewnie sądzą, do telewizji trafiłam przez zupełny przypadek i nie za sprawą Ojca.
Pisywałam do Cogito i dla tego dwutygodnika przeprowadziłam wywiad z Anką Mentlewicz, która wtedy w latach 90-tych prowadziła niezwykle popularny program dla młodzieży zatytułowany LUZ. Dość szybko zaproponowałam Ance pisanie do Cogito felietonów, choć nie uzgodniłam tego z właścicielami gazety. Na szczęście przystali na to. I tak… po roku współpracy Anki z gazetą otrzymałam od niej propozycję zostania sekretarzem redakcji w miesięczniku LUZ wydawanym przez Telewizję Polską. Miesięcznik na rynku utrzymał się półtora roku. W zarządzie TVP następowały zmiany i kolejny prezes nie chciał miesięcznika uznając, że gazeta jest niedochodowa. Całym zespołem rozpoczęliśmy szukanie wydawcy na zewnątrz. Bezskutecznie. Nikt nie chciał kupić od telewizji tytułu. A jedyna zainteresowana osoba, której nazwisko przemilczę, dawała o wiele mniejsze pieniądze niż życzyła sobie TVP. Gazeta padła. I tak pewnego dnia zostałam bez pracy.
Ze stałej współpracy z dwutygodnikiem Cogito żyć się nie dało, a ja na dodatek miałam straszne problemy rodzinne. Na utrzymaniu mąż i dziecko, zmarła mi mama, a z ojcem weszłam w konflikt. Miał inną koncepcję mojego życia i gorąco namawiał na rozwód, a ja jeszcze chciałam ratować małżeństwo. Odzywaliśmy się więc do siebie oschle i półgębkiem, a ja nie mówiłam, że mam straszne kłopoty, tylko udawałam, że wszystko jest o’kay. Napisałam scenariusze kilku programów telewizyjnych – złożyłam w Polsacie i TVP. Odezwało się TVP Warszawa gdzie o paranojo pracował ojciec. Nie chciałam iść, ale… inne telewizje się nie odezwały, a otrzymywane propozycje pracy mi nie leżały. I tak spotkaliśmy się z Ojcem na korytarzu w redakcji. Myślał, ze przyszłam się pogodzić, powiedzieć, ze ma rację i że się rozwodzę. Wręczył mi klucz do swojego pokoju i ostrym tonem powiedział, że zaraz przyjdzie na rozmowę. Klucza nie wzięłam. Odparłam, że nie przyszłam na rozmowę o swoim małżeństwie, a klucz mam swój. Poszłam do pracy. Dobre stosunki miedzy nami wróciły później. No i się rozwiodłam.
W każdym razie moje dziennikarstwo zaczęło się od gazet i do dziś bez pisania nie wyobrażam sobie życia. Przykro mi jednak, że z roku na rok to pisanie do gazet jest coraz słabiej opłacane i niedoceniane. Dziś wielu osobom wydaje się, że skoro umiejętność pisania jest powszechna, a i komputery są w miarę niedrogie to i dziennikarzem może być każdy. Niestety nie… jakiś czas temu zbierając materiały do jednego z artykułów natknęłam się w Internecie na specjalistyczny portal z pewnej dziedziny. Żadne z opublikowanych tam tekstów nie były poprawnie napisane. Zawierały okropne błędy nie tylko stylistyczne, ale i ortograficznie. W tekstach nie było zdań, a ciągnące się słowa, które nie stanowiły logicznej całości. Dlatego jeden musiałam czytać trzy razy i nadal miałam potworne kłopoty z jego zrozumieniem. W rezultacie czytałam na głos. (Z zawartych w nim informacji nawet nie skorzystałam.) Miałam w pewnym momencie nawet odruch, by napisać do autorów i zwrócić uwagę na to, że opublikowali bełkot, ale pod tekstami były setki pełnych zachwytów, a zawierających jeszcze większe błędy ortograficzne komentarzy, więc machnęłam ręką. Tyle osób ich chwali, a ja zganię? Jeszcze się obrażą. Niestety takich sytuacji jest coraz więcej. Oczywiście głównie w sieci, gdzie każdy może założyć jakiś portal i napisać, co chce. A ponieważ nikt tego potem nie redaguje to bełkot idzie w świat.
Ostatnio doszłam do wniosku, że ponad połowa mojego dziennikarskiego pisania jest niedochodowa, a przecież w założeniu miało być to coś, co sprawiając przyjemność i będąc pożytecznym, da mi chleb, bym mogła poświęcać się niedochodowemu pisarstwu, o którym marzyłam. Pisząc o niedochodowości pisania bynajmniej nie mam na myśli bloga. Dawno kiedyś już tu wyznałam, że blogowanie ma konkretny cel. Stały kontakt z czytelnikiem, by wiedział, co się u mnie dzieje i miał świadomość, że fakt, iż nie wypluwam powieści jak niektórzy z szybkością karabinu maszynowego nie oznacza, że nic nie tworzę. Stąd, co jakiś czas informacje o postępach nad drugą częścią „Klasy pani Czajki”, czyli „LO-terią”. Teraz właściwie prawie codziennie zasiadam nad kolejnym rozdziałem. Jednak we mnie cały czas obok pisarki jest i dziennikarka. I teraz, o ironio i paranojo, to pisarstwo, które nigdy nie przynosiło mi kokosów ostatnio zawsze przynosi mi jakiś dochód. Bywa, że malutki, ale jednak! Natomiast nagle, po tylu latach dziennikarstwa prasowego, to ono stało się niedochodowe! Oczywiście nie dlatego, że nikt ode mnie nic nie chce. Wręcz przeciwnie. Na brak zleceń nie mogę narzekać. Bywa, że się nie wyrabiam z pisaniem. Tłukę w klawisze jak opętana, a notes, w którym mam wypisane zamówione artykuły leży przede mną, a ja tylko odkreślam, co już zrobione, a co nie, a lista nie topnieje, bo przychodzą kolejne zamówienia. A jednak częściej piszę za darmo. Pomijam tu oczywiście współpracę z portalem polonijnym, na którym wszyscy harujemy za friko, bo to nasz wybór i nasz świr. Pomijam współpracę z „Wyspą” – kwartalnikiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, bo tam też wszyscy równo pracujemy za „dziękuję” i jeden egzemplarz autorski. Gorzej jest z innymi gazetami. Wielokrotnie zdarzyło mi się, że zamówiono u mnie artykuł, a na końcu okazało się, że napisałam go za darmo. Często to niestety moja wina. To ta moja paskudna nieumiejętność dopominania się o swoje. Tylko ja wiem ile nerwów mnie kosztowało zgłoszenie się do wydawcy pewnego podręcznika do języka polskiego, z pytaniem, czemu za umieszczone w owym podręczniku fragmenty mojej książki, do dziś mi nic nie zapłacił. O fakcie, że książka jest w podręczniku dowiedziałam się przypadkiem od koleżanki, której syn uczył się z tej książki. Nota bene było to już chyba trzecie wydanie. Znajomi, którzy mieli je w reku byli pewni, że skoro rozdział mojej książki jest w podręczniku to ja jestem niemal krezuską. Niestety… Wydawnictwo rzecz jasna mnie przeprosiło, tłumacząc się, że wczesniej był inny zarząd i ‘cos tam coś tam’, jak powiedziałaby pani klasyk. A potem wypłaciło… 150 złotych. Ja jednak czułam trochę niesmak. Tak dopominać się? Fuj! Przecież gentlemani i damy nie rozmawiają o pieniądzach! Cóż… właśnie dlatego, gdy ludzie dzwonią i pytają, czy mogę im napisać o… nie pytam za ile, tylko na ile znaków. A potem, gdy dochodzi do publikacji, a ja przypomnę sobie, że nie spytałam o kasę – czekam. Często na próżno. Wielokrotnie obiecywałam sobie, że nauczę się pytać. Zwłaszcza, że te kilkanaście lat współpracy z tym wydawnictwem, którego właściciele nie płacili miesiącami, powinno być dla mnie dobrą szkołą przetrwania i nauczką. Mogłabym o tamtych sytuacjach finansowych napisać tomy. Powstałby może przezabawny serial ze wspanialymi wątkami. Na przykład o tym jak trzymający kasę szef zamykał się w pokoju i udawał, że go nie ma, gdy ja stukałam do drzwi, by wypłacił to, co mi się należy. Raz myślał, że już sobie poszłam i wyszedł. O! Wielkie było jego zdziwienie, bo siedziałam na schodach z dzieckiem przy piersi. Albo jak kazano mi poczekać na korytarzu, a on wychodził drugimi drzwiami i schodził drugimi schodami, by mnie nie spotkać.
To, że trzeba dopominać się o swoje wiem. Ale co mi z tej wiedzy? Nadal to dla mnie tylko teoria. A przecież moja wymiana korespondencji z panią właścicielka i naczelną leży w biurku już siedem lat i spoziera przelewem na 50 złotych. Nadziewam się na to minimum raz w tygodniu. I co? Nadal upominać się o kasę nie umiem. I pewnie dlatego tkwię w TVP, w redakcji, która płaci marnie, ale przynajmniej terminowo. Oczywiście pod warunkiem, że wystawiona przeze mnie faktura nie zginie w otchłani księgowości na Woronicza. Choć z drugiej strony tkwię tu, bo gdzie będę mogła robić tyle o Warszawie?

PS. Spodziewany desant wydawców z Agencji Informacyjnej nie nadejdzie. Ludzie, którzy mieli wydawać Kurier zrezygnowali. Cóż… by wydawać program za 1/10 tego, co otrzymuje się w wiadomościach trzeba być szalonym. Tam przecież reasercher ma więcej niż wydawca naszego programu. A przecież to jedna telewizja. I to z tego powodu w swoim czasie kontrola skarbowa widząc moje faktury, na których widniała pozycja „informacja słowna 25.00 PLN” (dwadzieścia pięć złotych) spytała, czy nie brak tu zera. Gdy odpowiedziałam, że nie – usłyszałam, że to niemożliwe. Przecież ciągle czyta się o zarobkach Kraśki czy Durczoka! Uświadomiłam kontrolę, że są nie u nich w domu a u mnie.

PS.2. Z AI ma przyjść nowy prezenter. Jeszcze nie poprowadził ani jednego wydania Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego, ale w swoim profilu na Goldenline już napisał, że jest naszym prezenterem. Niektórzy ludzie to jednak są strasznie próżni.

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...