Mam coraz mniej czasu. Mnóstwo pisania, nauki, a także wyjazdy. Z wyżej wymienionych powodów zaniedbałam nawet blog genealogiczny, ale… lada moment odrobię te straty z nawiązką. Natomiast stało się ostatnio coś co uznaję za koronny dowód na prawdziwość biblijnego „szukajcie, a znajdziecie” [Mt 7,7]
Otóż jeszcze w lutym zgubiłam futerał z piórami. Nic cennego z punktu widzenia finansowego, ale dla kogoś, kto pisze piórem – rzecz ważna. Mam niby w torbie drugi futerał z piórami, ale… lubię mieć przy sobie dużo piór. Zdarza się bowiem, że mam sporo do zanotowania. Te zgubione pióra to jeden Waterman, a także jeden Pelikan oraz Pelikan typu rollerball (lub jak wolą Niemcy – Tinterkule). Ponieważ piór nie gubię, więc byłam tą stratą mocno zdziwiona. Uznałam, że gdybym zostawiła je na spotkaniu autorskim to zostałabym o tym od razu powiadomiona. Postanowiłam jednak nie poddawać się, ale odwiedzić wszystkie miejsca, w których korzystałam z w/w narzędzi pisarskich. Dlatego byłam w: Bibliotece Narodowej, Bibliotece m. st. Warszawy na Koszykowej, Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego, kilku knajpach i Domu Literatury. Nawet przewróciłam do góry nogami szufladę biurka używanego tam przeze mnie z racji pełnienia funkcji prezeski Oddziału Warszawskiego. Dopytywałam też w Domu Pracy Twórczej w Radziejowicach. Bezskutecznie. Pióra przepadły jak kamień w wodę.
Postanowiłam je sobie odkupić, ale… w trzech sklepach nie znalazłam takiego jak chciałam kompletu Pelikana, a i Waterman nie był w moim guście. Dlatego zdecydowałam się wyruszyć na zakupy, gdy będę miała więcej czasu, a na razie korzystać z pozostałych przy życiu i przy mnie piór Parkera zgromadzonych w drugim futerale. Tudzież z innych, które mam w domu.
Na początku września pojechałam na Ukrainę. Ponieważ na taki wyjazd potrzebny jest paszport i dobrze go mieć pod ręką, ale i w takim miejscu, by go nie zgubić, postanowiłam ów paszport wrzucić do mojej ukochanej genialnej torby, zakupionej w swoim czasie przez Ulubionego, zwanego również Panem Menżem. Paszport zdecydowałam się wrzucić między „wkład” vel „wnętrzności” vel „flaki torby” zwane fachowo przez producenta „organizerem”, a samą torbę, która wykonana jest z jakiegoś niezwykle mocnego i trwałego plastiku. (Pewnie dlatego kosztowała w sumie prawie 600 złotych.) Na granicy bez problemu wyjęłam i okazałam paszport. Na miejscu w hotelu postanowiłam wrzucić go tam głębiej, by w razie czego go nie zgubić i nikt mi go nie wyciągnął. I wtedy… dokonałam epokowego odkrycia. Otóż okazało się, że na dnie torby, pod (przypomnę teraz) „wkładem” vel „wnętrznościami” vel „flakami torby” zwanymi fachowo przez producenta „organizerem” leży mój futerał z piórami. A ja znalazłam go po pół roku od zaginięcia!
I pomyśleć, że przez ostatnie pół roku torba była wybebeszana, czyli wyrzucałam z niej wszystko na podłogę, co najmniej 20 razy. Jak widać to co pod spodem potrafi być ukryte na długo… Ale… szukajcie a znajdziecie. Zabawne, że ja znalazłam pióra szukając kryjówki dla paszportu.