Od kilku dni czytam na różnych portalach, że warszawski radny Grzegorz Walkiewicz zgłosił pomysł, by kozy wykorzystać zamiast kosiarek. Najpierw uwierzyłam portalom. W końcu zdarzają się historie, że kilka osób ma taki sam pomysł. Pożałowałam, że nie poznałam radnego Walkiewicza wcześniej. Jednak potem… okazało się, że to nie on zgłosił. Że chodzi o ten mój pomysł zgłoszony do budżetu obywatelskiego. Radny zgłosił „Łąkostrady”. Skąd więc przypisywanie jemu mojego pomysłu?
Ano stąd, że gdy Gazeta Wyborcza napisała krótko o pomysłach zgłoszonych do warszawskiego budżetu obywatelskiego, i z kilku tysięcy wymieniła tych pomysłów kilka (w ogóle nie podając nazwisk osób zgłaszających), a wśród nich znalazły się jego Łąkostrady i moje kozy-kosiarki. Radny na Facebooku opublikował link do artykułu i napisał (cytując fragment artykułu z GW) m.in.
„Gazeta Wyborcza.pl Warszawa napisała o dwóch projektach zgłoszonych do budżetu obywatelskiego, których jestem współautorem.
Projekt Miejskie Łąkostrady Antysmogowe zgłosiłem razem z Aga Nowak – Mieszczanka wybuchowa „(…) Popularne są też próby walki ze smogiem i zanieczyszczeniami powietrza. Dwutlenek węgla mogłyby pochłaniać ściany zieleni ustawione przy ruchliwych placach. Pyły zawieszone byłyby wychwytywane przez Łąkostrady, czyli połacie kwiatów zasiane wzdłuż najruchliwszych ulic miasta. A trawniki nie muszą być koszone hałasującymi i trującymi kosiarkami spalinowymi – trawę strzygłyby kozy utrzymywane z budżetu obywatelskiego.”
To wystarczyło, by przypisać mu pomysł kóz-kosiarek, choć sam radny podał link do swojego pomysłu dotyczącego Łąkostrad. Napisał też, że jego drugi pomysł dotyczy Bibliotek. Wpis radnego na FB podchwyciły media i poleciało. Przede wszystkim na radnego posypały się gromy, że jest debilem skoro chce kosić trawę kozami. Postanowiłam przybyć z odsieczą, bo pomysł mój i dlaczego ktoś ma wysłuchiwać, że jest debilem, skoro nie jest autorem tego pomysłu? Do zarzutów, że jestem głupia po 21 latach pracy w TVP już się przyzwyczaiłam. Radny zwrócił wprawdzie kilka razy uwagę, że w jego projekcie nie ma mowy o kozach, a wpis jest cytatem z Gazety Wyborczej, ale tłuszcza internautów wie lepiej. Potem było już tylko gorzej. Wszystkie media jak jeden mąż przypisały radnemu pomysł kóz-kosiarek. A komentarze, że jest głupi wyrastały w mediach społecznościowych jak grzyby po deszczu.
Tymczasem, jak to było z kozami? Na pomysł, który za moment wyłuszczę, wpadłam właściwie jeszcze 10 lat temu, gdy jeszcze pracowałam w TVP. Wtedy to praktykantka Marta zrobiła do wydawanego przeze mnie Kuriera Mazowieckiego reportaż o tym, jak w jednej mazowieckiej gminie hodowcy kóz wynajmują swoje kozy sąsiadom do koszenia trawników. Pomyślałam, że chętnie wynajęłabym kozę do skoszenia moich ogrodowych chaszczy. Często siedzę w ogródku i tam piszę, czytam etc. Często też słyszę kosiarki sąsiadów. Czasem mój mąż włącza naszą, bo trzeba skosić. Za wysoka trawa to tragedia dla naszej jamniczki. Hałas z kosiarki jest niestety straszny, a koszenie trwa. Przykre, ale zwykłej kosy już w sklepach nie uświadczysz. Przynajmniej w Warszawie. Wiele razy myślałam, że gdybym mogła mieć w domu kozę, to ona by sobie z tym wszystkim poradziła i jeszcze byłoby kogo pogłaskać i przytulić. A ja mogłabym pisać w ogródku nawet w trakcie tego żywego koszenia. Zawsze wtedy przypominało mi się, co o kozie mówił ojciec koleżanki:
„Pod piecem śpi,
Dwie miotły zji,
Mliko da
I kawą sra.”
Tyle, że… co z kozą w zimie? Czy na obórkę sąsiedzi wyraziliby zgodę? Czy koza miałaby tam ciepło? Moje odpowiedzi były na te pytania raczej negatywne. Rok temu przeczytałam w internecie o wypasie kóz na wiślanych wyspach i zaczęłam drążyć temat. Podzieliłam się mglistym jeszcze pomysłem ze znajomą radną (córka koleżanki z dzieciństwa), ale popatrzyła jak na debilkę, więc przyhamowałam. Nikt nie lubi być traktowany jak głupek. Drążyłam więc ten temat dalej w samotności. Dotarłam do kilkudziesięciu artykułów pisanych po angielsku, niemiecku, włosku, ale i po polsku, o tym, że w największych metropoliach świata kozy i owce wykorzystywane są do koszenia trawników. Jednocześnie jeżdżąc po Polsce na spotkania autorskie obserwuję kozy wypasane przy szosach w rowach czasem na zaledwie metrowych łańcuchach. Ponieważ lubię zwierzęta to mnie wszystko zainteresowało na tyle, że zaczęłam jeszcze więcej czytać. Okazało się, że: wbrew temu, co niektórzy mówią trawa i rośliny w mieście są czystsze niż na wsiach stąd duża popularność np. miejskich pasiek, z których pszczoły zbierają nektar z niepryskanych miejskich trawników. Już są badania, z których wynika, że miód z miejskich pasiek zdrowszy jest od tego z wiejskich. Stwierdziłam więc, że trawa miejska nie jest w niczym gorsza od wiejskiej, a nawet czasem lepsza. Taka w parkach to jest jeszcze dalej od ulic niż taka na wsiach przy szosie, gdzie często widzę kozę na kozie w niemal każdym rowie. A tuż obok jedzie samochód i to stary z zepsutym układem wydechowym. Potem poczytałam jeszcze, że koza jest nie tylko wszystkożerna. O wszystkożerności wiedziałam. Ojciec opowiadał, że w czasie okupacji niektórzy ludzie trzymali kozę i karmili ja starymi książkami i gazetami, byleby koza była i dawała mleko. Teraz wyczytałam, że kozie nie szkodzą rośliny trujące dla człowieka. Koza jest bowiem w stanie zjeść sporo takich roślin, od których my umieramy. A na końcu naczytałam się o wykorzystaniu kóz (a także owiec) przez największe światowe metropolie w strzyżeniu trawy. Tak strzygą miejskie trawniki Nowy Jork, Berlin, Rzym, Amsterdam, San Francisco, Seattle. No to pytam? W czym my jesteśmy gorsi? A gdy jeszcze doczytałam, że małe tysięczne włoskie miasteczko dzięki kozom kosiarkom jest w stanie zaoszczędzić 5 tysięcy euro rocznie to zadałam sobie pytanie: ile zaoszczędzi Warszawa? Mamy tyle trawników. Tyle parków! Miejskie lasy stanowią 70% powierzchni miasta. Takie kozy to mniej smogu, mniej benzyny, mniej hałasu. Uważam, że dla potencjalnego hodowcy to też jest interes. On da (wypożyczy) miastu kozy a miasto da mu ustalony teren do wypasu. Taki barter. Zresztą na temat pomysłu można dyskutować.
Na początku czerwca pobiegłam do samorządu osiedla na specjalne spotkanie w sprawie budżetu. Powiedziałam o swoim pomyśle. Zaznaczyłam, że podaję pomysł. Może Państwo podchwycą? Myślałam naiwnie, że ktoś to zgłosi, bo ja czasu nie mam. Ale usłyszałam, że oni nie są od zgłaszania cudzych pomysłów, ale od tego, by pomóc wypełnić wniosek. No aż takim debilem to nie jestem. Zaproponowałam to wszystko na FB na lokalnej grupie wraz z innymi swoimi pomysłami. Zostałam wyśmiana, choć powinnam użyć odpowiedniejszego, niestety wulgarnego słowa, ale oddającego prawdę o tym co o swoim pomyśle i na swój temat wyczytałam. Otóż zostałam zwyczajnie „zjebana”. Dyskusję można zresztą świetnie skomentować poniższym obrazkiem znalezionym przeze mnie gdzieś na Facebooku.
Dlatego wnioski (na cztery projekty – m.in. jeszcze stoły do gry w szachy w Parku Skaryszewskim – hejterzy wysyłali mnie na szachy do Powsina, czyli 15 km od domu) wypełniłam sama. Podpisy pomogła zebrać Stara Lodziarnia na Francuskiej.
Pomysł z kozami na pewno wymaga jakichś modyfikacji, ale tu trzeba dialogu z fachowcami. Liczę, że tak się stanie, a miasto pomysł podchwyci i zechce rozmawiać. Ja po prostu zrobiłam pierwszy krok. Zgłosiłam projekt podając w nim linki do niektórych artykułów, a w kosztorysie koszt pastucha (opiekuna) do jednego stada uznając, że 3000 złotych brutto miesięcznie to godziwa zapłata za taką pracę, jak pilnowanie kóz w mieście, być może w skwar. W przypadku zwiększenia liczby stad koszty się zwiększą, ale też zwiększy zasięg działania kóz-kosiarek. Pastuch (opiekun) jest potrzebny do opieki nad kozami, by sprzątnąć ich odchody, pilnować, by nie weszły w szkodę i nie zjadły tego czego nie powinny (np. jakiegoś rosarium, czy dywanu z kwiatów), a także by nikt nie zrobił im krzywdy. (Hejterzy oczywiście tu i ówdzie pisali w komentarzach o „ciapatych kozojebcach”, bo jakżeby inaczej! Byliby po prostu chorzy!) Jeżeli nie uda się tego załatwić barterem z prywatnym hodowcą, może trzeba rozmawiać z Akademią Rolniczą? Może trzeba pomyśleć np. o zaliczaniu praktyk studentom zootechniki w ten sposób, że będą opiekować się kozami, które miastu udostępni uczelnia? Pomysł można rozwinąć o owce. Można zmodyfikować go na sto sposobów. Ale do tego trzeba dialogu. A z kim miałam rozmawiać ja? Nikt nie chciał. Niemal każdy, komu o tym pomyśle mówiłam, patrzył na mnie jak na debila. Dopiero, gdy w dialogu zbijałam argumenty ludzie odpuszczali. Bardzo pomogli niektórzy internauci publikując tu i ówdzie zdjęcia z wypasu kóz w światowych metropoliach.
I teraz drobna uwaga. Wczoraj odezwała się do mnie z pytaniem o szczegóły dziennikarka z macierzystej redakcji „Mieszkaniec”. Dziewczyna pisze o projektach z budżetu. Ale redakcja wiedziała, że to mój projekt, więc można powiedzieć, że to się nie liczy. Dziś odezwał się do mnie pierwszy dziennikarz, któremu chciało się porozmawiać z pomysłodawcą. Zadzwonił oczywiście najpierw do radnego Walkiewicza, a ten skierował go do mnie. Dziennikarz był z Radia Kolor i był przemiły, ale nawet on przed przyjazdem do mnie nie zajrzał do projektu zgłoszonego do budżetu. Szanuję to, że się przyznał. Podesłałam mu link SMS.
Reszta mediów nie sprawdziła nic. Nie rozmawiała ze mną. Nie zajrzeli do zgłoszonego projektu. Przecież, gdyby to zrobili to wiedzieliby czyj to projekt, bo pod każdym podpisany jest zgłaszający. A przede wszystkim nie pisaliby takich bzdur, jakie wypisują.
Internet daje wielkie możliwości dotarcia do informacji. Szkoda, że dziś niewielu dziennikarzy umie z niego korzystać z głową. Reszta bezmyślnie kopiuje niesprawdzone informacje. Jakby im część mózgu jakaś koza zjadła.
A poniżej link do projektu. Zawiera linki do artykułów (wybrałam tylko te w języku polskim), którymi się inspirowałam.
https://app.twojbudzet.um.warszawa.pl/projekt/17963?
PS Wszystkich, którzy piszą do mnie i zwalają winę na radnego oświadczam: Radny dementował, że to jego pomysł. Robił to kilka razy. Ale jak widać dziennikarzełki i bździennikarze wiedzą swoje.