Gdyby kiedyś ktoś powiedział mi, że będę ofiarą domowej przemocy odesłałabym go do psychiatry. Ja? Ofiarą męża tyrana? Ja bita? A jednak! Z Eksiem (panie świeć nad jego duszą) rozwiodłam się po 5 latach małżeństwa. Odeszłam po 4. Choć tylko ja wiem jak bardzo było to trudne psychicznie, bo odchodziłam od kogoś, kogo kochałam. Dziś jednak uważam, że zrobiłam to o wiele za późno. Zwłaszcza, że pierwszy raz zostałam pobita jeszcze w ciąży. Gdybym o przemocy domowej wiedziała tyle, ile wiem teraz, miałabym świadomość, że pierwsze pobicie nie będzie ostatnim. Nigdy nie jest. I właśnie dlatego dziwię się pomysłowi zmian w ustawie o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. I cieszę się, że podobno rząd się w tego pomysłu wycofał. Wyczytałam bowiem, że projekt wprowadzał m.in.:
- zmianę nazwy samej ustawy – z „ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie” na „ustawę o przeciwdziałaniu przemocy domowej”;
- z definicji przemocy domowej, definiowanej jako „jednorazowe albo powtarzające się umyślne działanie lub zaniechanie naruszające prawa lub dobra osobiste”, wykreślono słowo „jednorazowe”;
- założenie Niebieskiej Karty, czyli wszczęcie procedury monitorowania przemocowej rodziny przez policję i pracowników socjalnych, nie będzie już możliwe bez zgody ofiary;
- odpowiedzialność za decyzję ws. dziecka, którego zdrowie lub życie jest bezpośrednio zagrożone, zostaje przeniesiona z pracownika socjalnego na policjanta;
- sprawca przemocy będzie miał dostęp do dokumentacji na swój temat.
Co do tego, czy to ma być ustawa o przemocy domowej czy w rodzinie zdania nie mam, bo żyjemy w czasach nieformalnych związków. Nie mam też zdania co do tego czy odpowiedzialność za decyzję w sprawie dziecka, którego zdrowe lub życie jest zagrożone ma ponosić pracownik socjalny czy policjant, bo mnie akurat pomógł dzielnicowy. Odszedł potem zresztą z policji wyznając przed odejściem, że sprawił to… mój przypadek. Wcześniej myślał, że przemoc domowa jest tylko w rodzinach patologicznych. Fakt, że tak nie jest bardzo go zdołował. Ktoś pewnie powie, że nie nadawał się na policjanta. Ale to on namówił mnie, bym nie wycofywała zeznań. To on uświadomił mi jak za kilka lat może wyglądać moje życie. Zwłaszcza, że usłyszał, iż syn zadał mi pytanie: „Mamo? Czemu ty jesteś taka głupia?” A to bez przerwy powtarzał jego ojciec mówiąc, że ani matura, ani studia nie pomogły mi, bo byłam, jestem i będę debilem. To dzielnicowy powiedział, że dziecko przesiąknie tym, co na mój temat mówi mój mąż. Żebym ratowała siebie, ale przede wszystkim syna. Dlatego w ostateczności nie wycofałam zeznań. Ale stało się to dopiero po kolejnym pobiciu. Po pierwszym myślałam, że to jednorazowy wypadek. Potem winiłam siebie. Po dziesiątym złożyłam zeznania. Potem je wycofałam. Dopiero wtedy, gdy z rozbitą głową wylądowałam w szpitalu zdecydowałam się złożyć kolejne zeznania i ich nie wycofywać. Przestępstwo ścigane z urzędu trafiło na wokandę dopiero 3 lata później. Było to 2 lata po naszym rozwodzie, na którym orzeczono, że jestem współwinna rozpadu małżeństwa, bo… pewnego razu mu oddałam! Rzucił wtedy we mnie telewizorem, który rozbił się na podłodze niedaleko mojej głowy. Podczas rozprawy w sądzie powiedziałam, że wyrok na Eksiu nie ma dla mnie żadnego znaczenia, bo mam nowe życie na drugim końcu miasta. Że pomoc wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania była mi potrzebna wtedy, gdy miał do mnie 5 minut drogi piechotą, a nie godzinę jazdy tramwajem. Przeproszono mnie za opieszałość polskiego sądu, a Eksia skazano na 2 lata więzienia w zawieszeniu na 3 lata, bo uznano jego winę. Po ogłoszeniu wyroku zaprosił mnie zresztą do McDonald’s na hamburgera, by podziękować, że nie żądałam bezwzględnego więzienia. Przeprosił jednak dopiero rok przed śmiercią. Wtedy też uznał, że wyrok w sprawie rozwodowej był niesprawiedliwy i skandaliczny. Przyznał, że gdyby wtedy usłyszał na sali sądowej, że jest winien może by się wziął za siebie. Może zacząłby się leczyć z alkoholizmu, agresji etc. Stało się jednak tak, jak się stało. Między innymi dzięki fałszywym zeznaniom jego znajomych, których do dziś obwiniam także o jego przedwczesną śmierć. Zwłaszcza po słowach Eksia, który stwierdził, że gdyby orzeczono jego winę, poszedłby się leczyć.
W każdym razie moje własne doświadczenia sprawiają, że reszta proponowanych zmian w ustawie jest moim zdaniem skandaliczna. Po pierwsze pobicie nigdy nie jest jednorazowe. Bijący, gdy uderzy raz, będzie to powtarzał. Po drugie trudno jest zgłosić się samemu na policję i samemu założyć niebieską kartę. Ktoś, kto nigdy nie był ofiarą przemocy domowej (czy to fizycznej, czy psychicznej, a często jedna idzie w parze z drugą) nie wie, że kat katując wbija ofiarę w poczucie winy. „Biję cię, bo jesteś zła. Jesteś z gruntu zła. Zasłużyłaś na karę. Nie wiesz nawet, jak bardzo boli mnie to, że muszę cię pobić. Ale skoro nie rozumiesz co do ciebie mówię, to muszę ci przyłożyć: w łeb, zęby etc. Muszę ci wbić widelec w nerki. Muszę sprzedać ci kopa w krocze, bo jesteś z gruntu zła, niewdzięczna! Nie doceniasz mojej miłości!” – taki mniej więcej sygnał idzie za każdym ciosem. Na czym polega wina? To już jest różnie. Moja polegała na tym, że pracowałam. Mój mąż nie. A ja nie chciałam być na garnuszku rodziców. Nie chciałam, by utrzymywali mnie – dorosłą kobietę. Uważałam, że skoro on nie ma pracy to powinnam ją mieć ja. Jego zdaniem można było nie pracować lub pracować mniej. Co to znaczy mniej – do dziś nie wiem. Oczywiście nie przebywałam bez przerwy poza domem. Sporo pracowałam w domu. Pisałam. Pisałam zresztą zanim związaliśmy się. Pisałam od 9 roku życia. Ale to był właśnie ten mój grzech. Dziś Eksio nie żyje. Ja przez wiele lat usprawiedliwiałam jego zachowanie. I nawet do dziś często to robię. Usprawiedliwiam m.in. domem, z którego wyszedł. Despotyczną matką, która nie nauczyła co to kompromis. Ale czy to usprawiedliwianie wystarcza, by naprawdę zmazać winy? Tak zresztą przeważnie wygląda ten schemat, że ofiary usprawiedliwiają katów. I dlatego wbite w poczucie winy kobiety, latami nie odchodzą od swoich oprawców. Usprawiedliwiają ich także dlatego, że nikt tak nie przeprasza jak ten, kto katuje i dręczy. Nie wiem więc, czy dobrym pomysłem jest, by oprawca miał wgląd w dokumentację na swój temat. Może z niej wyczytać rzeczy, które potem wykorzysta przy kolejnym dręczeniu.
Przemoc istnieje. Nie ważne czy nazwiemy ją domową czy w rodzinie. Wiem, że pomoc instytucjonalna w takich przypadkach powinna być większa, powinna być na każdym etapie, a zwłaszcza na wczesnym. Powinna być szeroka. Zwłaszcza ta psychologiczna. Powinna obejmować także kata. Powinna polegać m.in. na uświadamianiu mu, że katując bliskich niszczy samego siebie. Choć być może twierdzę tak jako ofiara, która nadal usprawiedliwia swojego oprawcę. Tyle, że mój nie może się już ani zrehabilitować, ani obronić.
Dziś wiem jedno: mnie było łatwiej odejść, bo miałam swoje mieszkanie, wykształcenie i pracę, ale setki kobiet nie ma ani jednego, ani drugiego, ani trzeciego. Nie mają ani dokąd uciec ani za co żyć ani żadnych perspektyw. I to państwo, które tak ochoczo daje 500 plus, powinno im pomóc. Owszem, zdarzają się przypadki katowanych mężów, ale to nadal margines. Przeważnie katowane są kobiety. To tak naprawdę kara silniejszych fizycznie mężczyzn za własną słabość psychiczną. Szkoda, że o tym ostatnim tak niewiele się mówi. Ale cóż… polski rząd i parlament to w większości mężczyźni. Gdy oni siedzą bez przerwy w pracy są tymi zapobiegliwymi i dbającymi. Gdy to samo robi kobieta jest tą złą.