Podobno dopóty, dopóki żyją nasi rodzice. Moich nie ma już na tym świecie od bardzo dawna, więc i dzień dziecka przestał być moim świętem. Ale… to nie znaczy, że nie miałam dzieciństwa. Ponieważ przygotowuję książkę wspomnieniową dla dzieci, młodzieży i… dorosłych, bo oni też lubią wspomnienia, to poniżej jeden z rozdzialików.
Maszyna, karty i sztuczny człowiek
Kiedy nie mogłam wyjść na dwór rzecz jasna bawiłam się w domu. Najczęściej lalkami, którym szyłam ubranka. Miałam też dla nich domek. Domek zrobił mi tata z dykty. Miał potrójne okno z firanką (tata powiedział, że to jest okno weneckie), a także drzwi zamykane na klamkę, mebelki i różne bibeloty, na przykład maszynę do pisania. Maszyna była bowiem jednym z podstawowych przyrządów w domu. Tata bez przerwy na niej coś pisał. A i ja w chwilach, gdy tata z maszyny nie korzystał wkręcałam kartkę i wysuwając język stukałam w klawisze: „Małgosia, Karolcia, dupa”. Potem pisałam wiersze i wreszcie opowiadania.
Bawiłam się też lalkami wycinanymi z papieru. W papierniczym niedaleko mojego przedszkola i tuz naprzeciwko naszego kościoła można było kupić kartony z takimi lalkami. Narysowana na nich lala była tylko w majtkach. Dookoła niej były narysowane ubranka, które trzeba było wyciąć i zaginając wystające z boków ubranek paseczki ubrać lalę.
Lubiłam też bawić się w miasto. Do zabawy służyły mi klocki w rodzaju lego. Z nich budowałam domy. Karty do gry były chodnikami, które wykładałam na podłodze. Pomiędzy chodnikami były ulice, po których jeździły moje samochody. Różne znaczki na szpilce, między innymi takie z podobiznami Lenina, służyły mi za znaki drogowe, na które naklejałam prawdziwe znaki drogowe wycięte z kalendarza. Takie znaki drogowe wbijałam w gumki do ścierania lub w korki od butelek i stawiałam na poboczach ulic. Czasami pytałam tatę, czy znak dobrze stoi.
Pewnego dnia moje miasto zyskało „prawdziwe” domy. Tata kupił gdzieś domki z papieru. Kilka z nich było renesansowymi kamieniczkami z podcieniami. Takimi, jakie znałam z Kazimierza Dolnego. Papierowe domki dość długo stały w moim mieście, a wtedy moje samochody parkowały właśnie pod nimi.
Karty w moim domu były zawsze, bo jedną z ulubionych rozrywek rodziców było stawianie pasjansów. Pasjanse stawiał najpierw tata, potem mama, a na końcu tę sztukę opanowałam ja. Była to obok czytania i rysowania jedna z moich ulubionych rozrywek, kiedy leżałam chora w łóżku. Tata przynosił mi na kołdrę wielką deskę kreślarską i talie kart. Myślę, że żaden pasjans na komputerze nie jest w stanie zastąpić tych stawianych prawdziwymi kartami.
Bawiłam się też w przychodnię. Miałam zestaw mały lekarz. Rodzice zostawiali mi wszystkie fiolki po lekarstwach, a ponadto tata kupił mi prawdziwy receptariusz i gdzieś załatwił pieczątkę, która brzmiała „dr med Małgosia Piekarska”. Z chorób, na które wcześniej sama chorowałam leczyłam lalki, misie i małpę, która pewnego dnia zakończyła żywot w łapach kolegi z podwórka Artura. Małpę bowiem zgubiłam na podwórku, a Artur ją znalazł i myśląc, że jest niczyja postanowił zajrzeć co ma w środku. Wszystko co tam znalazł wyrzucił. Z małpy został flak, którego żadne moje lekarstwa nie były w stanie uleczyć i receptariusz z pieczątką okazały się niewystarczające. Pocieszało mnie tylko jedno. To nieszczęście spotkało małpę, a nie Miamola Pacana.
Dom był miejscem, w którym czułam się bezpieczna. Niestety do czasu poznania sztucznego człowieka.
Stało się to, kiedy pewnego razu zeszłam na dół do Iwony. Moja mama siedziała u jej mamy na kawie. W dużym pokoju grał telewizor. Wyświetlano film. Trafiłam na scenę, w której pewien pan grał na gitarze. Potem pokłócił się z innym panem i wstał. Odchodził już, gdy ktoś zawołała go po imieniu. On odwrócił się, stracił równowagę i upadł tak nieszczęśliwie, że uderzył głową w ziemię. Głowa otworzyła mu się ukazując w środku sprężyny. Pan był bowiem sztuczny. Przeraził mnie do tego stopnia, że nie mogłam w nocy spać. Bałam się, że sztuczny człowiek wyjdzie do mnie z kaloryfera. Od tej pory przez wiele lat zawsze, gdy kładłam się spać musiałam mieć zapalone światło.
Bawiłam się też lalkami wycinanymi z papieru. W papierniczym niedaleko mojego przedszkola i tuz naprzeciwko naszego kościoła można było kupić kartony z takimi lalkami. Narysowana na nich lala była tylko w majtkach. Dookoła niej były narysowane ubranka, które trzeba było wyciąć i zaginając wystające z boków ubranek paseczki ubrać lalę.
Lubiłam też bawić się w miasto. Do zabawy służyły mi klocki w rodzaju lego. Z nich budowałam domy. Karty do gry były chodnikami, które wykładałam na podłodze. Pomiędzy chodnikami były ulice, po których jeździły moje samochody. Różne znaczki na szpilce, między innymi takie z podobiznami Lenina, służyły mi za znaki drogowe, na które naklejałam prawdziwe znaki drogowe wycięte z kalendarza. Takie znaki drogowe wbijałam w gumki do ścierania lub w korki od butelek i stawiałam na poboczach ulic. Czasami pytałam tatę, czy znak dobrze stoi.
Pewnego dnia moje miasto zyskało „prawdziwe” domy. Tata kupił gdzieś domki z papieru. Kilka z nich było renesansowymi kamieniczkami z podcieniami. Takimi, jakie znałam z Kazimierza Dolnego. Papierowe domki dość długo stały w moim mieście, a wtedy moje samochody parkowały właśnie pod nimi.
Karty w moim domu były zawsze, bo jedną z ulubionych rozrywek rodziców było stawianie pasjansów. Pasjanse stawiał najpierw tata, potem mama, a na końcu tę sztukę opanowałam ja. Była to obok czytania i rysowania jedna z moich ulubionych rozrywek, kiedy leżałam chora w łóżku. Tata przynosił mi na kołdrę wielką deskę kreślarską i talie kart. Myślę, że żaden pasjans na komputerze nie jest w stanie zastąpić tych stawianych prawdziwymi kartami.
Bawiłam się też w przychodnię. Miałam zestaw mały lekarz. Rodzice zostawiali mi wszystkie fiolki po lekarstwach, a ponadto tata kupił mi prawdziwy receptariusz i gdzieś załatwił pieczątkę, która brzmiała „dr med Małgosia Piekarska”. Z chorób, na które wcześniej sama chorowałam leczyłam lalki, misie i małpę, która pewnego dnia zakończyła żywot w łapach kolegi z podwórka Artura. Małpę bowiem zgubiłam na podwórku, a Artur ją znalazł i myśląc, że jest niczyja postanowił zajrzeć co ma w środku. Wszystko co tam znalazł wyrzucił. Z małpy został flak, którego żadne moje lekarstwa nie były w stanie uleczyć i receptariusz z pieczątką okazały się niewystarczające. Pocieszało mnie tylko jedno. To nieszczęście spotkało małpę, a nie Miamola Pacana.
Dom był miejscem, w którym czułam się bezpieczna. Niestety do czasu poznania sztucznego człowieka.
Stało się to, kiedy pewnego razu zeszłam na dół do Iwony. Moja mama siedziała u jej mamy na kawie. W dużym pokoju grał telewizor. Wyświetlano film. Trafiłam na scenę, w której pewien pan grał na gitarze. Potem pokłócił się z innym panem i wstał. Odchodził już, gdy ktoś zawołała go po imieniu. On odwrócił się, stracił równowagę i upadł tak nieszczęśliwie, że uderzył głową w ziemię. Głowa otworzyła mu się ukazując w środku sprężyny. Pan był bowiem sztuczny. Przeraził mnie do tego stopnia, że nie mogłam w nocy spać. Bałam się, że sztuczny człowiek wyjdzie do mnie z kaloryfera. Od tej pory przez wiele lat zawsze, gdy kładłam się spać musiałam mieć zapalone światło.