Tak. Dziękuję. Szczególnie dziękuję pani Janinie Zawiszy ze Szkoły Podstawowej nr 92 (niegdyś im. Ernesto Che Guevary, a dziś im. Jana Brzechwy) w Warszawie i pani Halinie Banel z XVI Liceum Ogólnokształcącego im. Stefanii Sempołowskiej (wtedy i teraz) też w Warszawie. Dlaczego? Kiedy ponad dwadzieścia lat temu na maturze skończyłam naukę rosyjskiego, zdając zresztą egzamin maturalny z tego przedmiotu jak przystało na śmierdzącego lenia na 3, raczej nie myślałam, że ten język kiedykolwiek mi się do czegoś przyda. Choć były to czasy, gdy o okrągłym stole nikt wtedy nie myślał. Granice nie były otwarte. Był 1986 rok. Bliżej nam było do ZSRR niż do Wielkiej Brytanii. Jednak z zapałem uczyłam się angielskiego jeżdżąc do Metodystów. Rosyjski poznawałam jakoś przy okazji. I to tak na owo maturalne 3. Choć Eugeniusz Oniegin mnie wciągnął, a Dostojewskiego, Gogola i Czechowa pokochałam – to raczej nie myślałam, że dziś będę się cieszyć, że znam ich język. W szkole naukę tego języka olewałam. Przed dwóją ratowało mnie gadulstwo. Jestem w stanie gadać w każdym języku, w którym cokolwiek mogę powiedzieć. I pal sześć czy robię to poprawnie. Pewnie dlatego w czwartej klasie LO, zadane do domu wypracowanie o matce, przeczytałam z pustej kartki zeszytu. Kiedy trzeba było zeszyty oddać, wpisałam na kolanie i pod ławką inne, bo tego bezmyślnie czytanego z pustej kartki już nie pamiętałam. Pani Banel pokiwała głową trochę ze zrozumieniem dla mojego lenistwa, ale bardziej z politowaniem. Jakby chciała powiedzieć: „Co z ciebie wyrośnie”. Było to już po moim rusycystycznym wypłynięciu na szerokie wody, czyli po wczasach nad Balatonem, kiedy to musiałam tłumaczyć z rosyjskiego rozmowy Ojca z wnukiem polskiego zesłańca – Jewgienijem Kownackim – syberyjskim milicjantem. (Co już tu na blogu opisałam.) Sama zaś całe dnie spędzałam z uroczymi dziennikarkami z Baszkirii. Gdy się jest gadułą z kimś trzeba gadać. Niestety na wczasach rówieśników nie było. A Baszkirki były przesympatyczne.
Pierwszy raz po maturze rosyjski przydał mi się, gdy w 1992 roku pojechałam na obóz języka… węgierskiego do Debreczyna. Węgierskiego się nie nauczyłam, bo… gadałam po rosyjsku z Mordwinkami, a po angielsku z amerykanami i masą innych nacji. Potem, w czasie studiów, w 1993 roku pojechałam wraz z całą grupą z Instytutu Historii Sztuki UW na naukowy objazd do Petersburga. Dzięki mojej znajomości rosyjskiego i całkiem niezłemu akcentowi (Chyba pomógł tu słuch muzyczny. No, bo co innego? Rodzice rosyjskiego nie znali.) udało się zwiedzić muzea nie płacąc za bilety w dolarach sum przeznaczonych dla zagraniczniaków. Ja mówiłam, że „my iz Bielarusi, iz Grodna.” i cała grupa z gębami zamkniętymi na kłódkę wchodziła za mną, płacąc tylko te kilka rubli, do wszystkich sal ermitażu. Nawet naszą koleżankę rodem z Chile nauczyłam zdania: „Ja iz Gruzji prijechała”. Wszystko po to, by nie płaciła kupy kasy. Wpadłam na ten pomysł przypomniawszy sobie „Czterech pancernych” i scenę, w której Grigorij prosi Gustlika, by mu jakieś miejsce w Polsce znalazł. Gustlik wtedy zastanawia się: „Może się i kaj u nas tacy cierni rodzą?” I wpada na pomysł, by mu było Grześ i by jego ojciec był kominiarzem z Sandomierza. Ale u nas – to zagranica. Chilijskiej koleżance trzeba było znaleźć miejsce w ZSRR. Była czarna, więc … znalazłam jej Gruzję. Przeszło. Ermitaż uwierzył.
Kilkakrotnie przydał mi się też rosyjski, gdy znajdowałam w domu jakieś papiery jeszcze z czasów zaborów (głównie niestety akty urodzenia, a nie kupna ziem.). Gdy oglądałam rosyjską telewizję, czy słuchałam płyty TATU. Ostatnio jednak przydał mi się najbardziej. I nawet nie dlatego, że film „Mała Moskwa” mogłam obejrzeć bez czytania napisów. No przecież już sobie radziłam oglądając filmy na ORT. Po prostu wszystko za sprawą Polaków, repatriantów z Kazachstanu. Nie znają polskiego. Mogłam poznać ich historię (co za koszmar!) i pomóc im, tylko dzięki temu, że znam rosyjski. A znam dzięki moim rusycystkom. Jeśli ktoś ma z nimi kontakt i czyta te słowa – niech podziękuje w moim imieniu.
PS. Nawet nie wiedziałam, że 20 lat po maturze jestem w stanie nie tylko tyle zrozumieć, ale i tyle w tym języku opowiedzieć. I tylko wstyd, że nie wiedziałam, że określenie „obsobaczyć” to po rosyjsku coś jak nasze „opierdolić”. No trudno. Przekleństw nie uczono. A ja już tego słowa użyłam. I nie wiem skąd je znam. Jutro muszę więc pewnego urzędnika obsobaczyć. Ale zrobię to kulturalnie. Bez brzydkich słów w jakimkolwiek słowiańskim języku. Niech jednak ma się na baczności.
Pierwszy raz po maturze rosyjski przydał mi się, gdy w 1992 roku pojechałam na obóz języka… węgierskiego do Debreczyna. Węgierskiego się nie nauczyłam, bo… gadałam po rosyjsku z Mordwinkami, a po angielsku z amerykanami i masą innych nacji. Potem, w czasie studiów, w 1993 roku pojechałam wraz z całą grupą z Instytutu Historii Sztuki UW na naukowy objazd do Petersburga. Dzięki mojej znajomości rosyjskiego i całkiem niezłemu akcentowi (Chyba pomógł tu słuch muzyczny. No, bo co innego? Rodzice rosyjskiego nie znali.) udało się zwiedzić muzea nie płacąc za bilety w dolarach sum przeznaczonych dla zagraniczniaków. Ja mówiłam, że „my iz Bielarusi, iz Grodna.” i cała grupa z gębami zamkniętymi na kłódkę wchodziła za mną, płacąc tylko te kilka rubli, do wszystkich sal ermitażu. Nawet naszą koleżankę rodem z Chile nauczyłam zdania: „Ja iz Gruzji prijechała”. Wszystko po to, by nie płaciła kupy kasy. Wpadłam na ten pomysł przypomniawszy sobie „Czterech pancernych” i scenę, w której Grigorij prosi Gustlika, by mu jakieś miejsce w Polsce znalazł. Gustlik wtedy zastanawia się: „Może się i kaj u nas tacy cierni rodzą?” I wpada na pomysł, by mu było Grześ i by jego ojciec był kominiarzem z Sandomierza. Ale u nas – to zagranica. Chilijskiej koleżance trzeba było znaleźć miejsce w ZSRR. Była czarna, więc … znalazłam jej Gruzję. Przeszło. Ermitaż uwierzył.
Kilkakrotnie przydał mi się też rosyjski, gdy znajdowałam w domu jakieś papiery jeszcze z czasów zaborów (głównie niestety akty urodzenia, a nie kupna ziem.). Gdy oglądałam rosyjską telewizję, czy słuchałam płyty TATU. Ostatnio jednak przydał mi się najbardziej. I nawet nie dlatego, że film „Mała Moskwa” mogłam obejrzeć bez czytania napisów. No przecież już sobie radziłam oglądając filmy na ORT. Po prostu wszystko za sprawą Polaków, repatriantów z Kazachstanu. Nie znają polskiego. Mogłam poznać ich historię (co za koszmar!) i pomóc im, tylko dzięki temu, że znam rosyjski. A znam dzięki moim rusycystkom. Jeśli ktoś ma z nimi kontakt i czyta te słowa – niech podziękuje w moim imieniu.
PS. Nawet nie wiedziałam, że 20 lat po maturze jestem w stanie nie tylko tyle zrozumieć, ale i tyle w tym języku opowiedzieć. I tylko wstyd, że nie wiedziałam, że określenie „obsobaczyć” to po rosyjsku coś jak nasze „opierdolić”. No trudno. Przekleństw nie uczono. A ja już tego słowa użyłam. I nie wiem skąd je znam. Jutro muszę więc pewnego urzędnika obsobaczyć. Ale zrobię to kulturalnie. Bez brzydkich słów w jakimkolwiek słowiańskim języku. Niech jednak ma się na baczności.