Cham zawsze będzie chamem

Spread the love

Pisałam ostatnio o redaktorku chamku i bufonku, który prosił mnie o tekst i który – po pewnej wymianie zdań, którą tu opublikowałam – dostał. Posypały się maile i od znajomych podczytujących bloga i od zupełnie obcych ludzi. Wszyscy wołali: „Nie dawaj zgody na druk! Czyś ty oszalała?” Chyba oszalałam. Cóż… rzecz dotyczyła…mojego tekstu o czymś, co jest drogim memu sercu hobby i tekst powstawał (choć, na bloga) także dla naszej hobbystycznej społeczności. Dlatego facetowi go wysłałam. Jednak przyznam, że po kilku mailach od znajomych, przyjaciół i obcych ludzi, którzy uważali, że to chamstwo pisać do mnie takie rzeczy i jeszcze prosić o tekst za nic, miałam wielką ochotę napisać do pana bufonka, że cofam zgodę na druk. Bo właściwie mieli rację! Było mi jednak głupio. Przecież, kto daje i zabiera… Poza tym nasza grupa w sumie się cieszyła. Gazeta, którą reprezentował chamek, choć wiele razy była zapraszana, nigdy na żadne z naszych spotkań nie przyjechała. Jednak to zachowanie redaktorka nie dawało mi spokoju, bo z takim chamstwem spotkałam się po raz pierwszy. Zaczęłam szperać w sieci. Czasu wiele nie miałam, więc po prostu zjadłam obiad przy komputerze i w kilka sekund znalazłam pewne forum. Poczytałam tam same straszne rzeczy o bufonku. Skontaktowałam się z dziennikarzem z tamtego regionu i jadąc samochodem (bo czasu na bzdury brak) zadałam krótkie pytanie, które było nazwiskiem pana bufonka. W ciągu pięciu minut dowiedziałam się o procesach, które ten pan ma, a które sprawiły, że musiał zrezygnować z bycia naczelnym, więc może funkcjonować już tylko, jako dyrektor wydawnictwa. Cóż… w sieci już wcześniej poczytałam, że najchętniej drukuje cudze teksty za darmo, jako przedruki. Że młodymi ludźmi na stażu orze za głodowe pieniądze lub za nic. Najbardziej jednak mnie ruszyła informacja, którą uzyskałam po rozmowie z kolegą z hobbystycznej grupy, że ten pan mógł sobie ten tekst napisać sam, a jednak tego nie zrobił. Wystarczyło by przyjechał na imprezę, której ów tekst dotyczył. W przeciwieństwie do wielu z nas, którzy przyjechaliśmy z Lublina, Szczecina, Wrocławia czy Warszawy itd., pan miał do pokonania tylko 20 kilometrów. Pan o spotkaniu wiedział i nawet skontaktował się z kolegą, który je organizował. Wymówił się jednak pilną pracą w redakcji, choć zdarzenie miało miejsce o 17-tej i trwało 2 godziny. Pan zadzwonił do kolegi, i poprosił, aby on mu to napisał w… prezencie. Kolega odparł, że nie umie pisać, ale może wracając ze spotkania podjechać do redakcji na herbatę i jakby na gorąco zdać relację, a pan sobie sam napisze. Tym również pan nie był zainteresowany. Po zgodę na druk mojego tekstu najpierw pisał do zawiadującego stroną hobbystyczną. Stamtąd odesłany został do mnie.
Ta wyśledzona post factum historia sprawiła, że całość powiała tym, co wyczytałam w sieci. No i historia opowiedziana przez jednego z redaktorów, który pracował dla tego pana, zdawała się mieć potwierdzenie w faktach. Było mi głupio, że taka jestem naiwna i żal, że pozwoliłam sobą pomiatać, bo po tym wszystkim dałam swoją (jakby nie patrzeć) pracę. Żal i głupio było mi aż… do dziś. W porannej poczcie znalazłam bowiem taki list, którego nie zdążyłam do końca doczytać, bo po 3 zdaniach wysłałam do pana maila, że cofam zgodę na druk i wszelka korespondencja od niego będzie automatycznie lądowała w koszu. List brzmiał bowiem:
Pokazywanie się tu i ówdzie w towarzystwie mikrofonu z emblematem „TVP” oraz chałturzenie w tzw. pisaniu chyba kompletnie Pani namieszało w głowie. Cóż, zdarza się – zwłaszcza u jednostek o słabiutkich charakterach. Ale u Pani dostrzegam wstęp do fiksacji. Przecież Pani kompletnie nie kontaktuje co się do Pani mówi. To już nie jest tylko arogancja i zwyczajne chamstwo. Pani jest potrzebna pomoc. Fachowa! Ba, i to natychmiast!
Cytuję: „Co do właściwego cytowania i innych głupot, to Pan wybaczy. Mam prawo w korespondencji, w której robię komuś grzeczność nie stosować się do rozkazów. Proszę rozkazywać swoim podwładnym.”
To, co Pani nazywa „głupotą”, jest konkretnym rozwiązaniem porządkującym wątki w wymianie listów – rozwiązaniem bardzo pragmatycznym, zwłaszcza wtedy, gdy dziennie trzeba korespondować ze średnio 75-100 osobami. Kompletnie nie pojmuję czemu odebrała Pani to jako rozkazy, przecież kilka razy w grzecznym tonie użyłem magicznego słowa „proszę”. Wystarczyło odpowiedzieć „nie, dziękuję, będę korespondować po swojemu” (czyli – według mnie – po bałaganiarsku, z kompletnym brakiem elementarnego szacunku dla rozmówcy). Czyżby zatem zaawansowane stadium projekcji? Jest Pani kompletnie rozchwiana emocjonalnie. Dostrzega to Pani? Przecież to Pani pierwsza zaczęła przesadzać próbując pouczać mnie na temat stosowania domen adresowych (zresztą szukając jakiegoś płaskiego usprawiedliwienia dla ludzkich kompleksów).
Ja na samym początku wystartowałem z krótko i precyzyjnie postawionym pytaniem, licząc na Pani inteligencję i polot. Przeliczyłem się. Ale starałem się dalej być grzecznym i z szacunku poświęcając Pani więcej niż 5 minut przy ekranie. I widzę, że jednak zmarnowałem ten czas. Bo nie dogadamy się. Odechciało mi się publikować Pani materiały. Autorów z takim enzymem intelektualnym wydzielanym spod mięśnia gąbczastego, zwanego tu i ówdzie mózgiem, trzeba się wystrzegać.
A ta – jak to pogardliwie Pani ujęła – „gazetka”, której mam zaszczyt być właścicielem i wydawcą od prawie 20 lat, jest – według ostatniego audytu ZKDP – najlepszym tygodnikiem lokalnym w całym kraju. Czy rzekomy „zarozumialec” rzekomo „zadzierający nochala” zrobiłby taki wynik, że jego gazeta na terenie ukazywania się dociera do więcej niż co trzeciego gospodarstwa domowego…?
Zostawmy, szkoda czasu. Rozmowę uważam za zakończoną.
Boże! Teraz doczytałam do końca. A wiec to wszystko, co o tym panu piszą i mówią to prawda! Najgłupsze jest to, że gdy dziennikarz, który z nim pracował, a z którym rozmawiałam, najpierw przeczytał na moim blogu naszą korespondencję, od razu wiedział o kogo chodzi, choć przecież nie padło tam ani nazwisko ani tytuł „najlepszego tygodnika lokalnego”. W rozmowie telefonicznej powiedział: „On z tego, co pani napisała nic nie zrozumiał. Szkoda pani czasu. On jest chory psychicznie.” Jak widać rzeczywiście nie zrozumiał i rzeczywiście chyba jest chory. I jestem dziwnie spokojna, że to samo myśli o mnie.

PS. Prawdą jest to, co powiedział jeden z przyjaciół po moim pierwszym wpisie o panu redaktorze. „Nie dawaj ludziom nic za darmo, bo nie będą cię szanować.” Coś w tym jest!

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...