Za każdym razem, kiedy w TVP zmieniają się władze wprowadzane są jakieś zmiany w pracy nad programami. Wszyscy myślą, że ulepszą – niestety zazwyczaj pieprzą.
Na przykład w swoim czasie była tu jedna poczciwina, która chciała robić tygodniowe planowanie newsów i wymuszała na nas wymyślanie, co byśmy, jako wydawcy lub reporterzy, chcieli zrobić i mieć w tych programach. Oczywiście miało to być odkrywcze i sensacyjne. Wymyślaliśmy więc różne rzeczy łamiąc sobie głowy, a tym samym tracąc godziny, które można przeznaczyć na dokumentowanie tego, co pewne. Życie i tak robiło swoje. Nasze pomysły szły do kosza, bo los przynosił coś o wiele bardziej ważnego. A to nowe fakty w sprawie Olewnika, a to pożar w Łysych i tak dalej. Obecne władze też nie próżnują. Wymyślając jak polepszyć – znów pieprzą. Właśnie wymyślono (ciekawe, kto jest tym „Gienusiem”), byśmy informowali dzień wcześniej, co będzie w programie jutro i najlepiej, by była to sensacja! Co to za sensacja na jutro, skoro dziś mogą ją wywalić portale internetowe? W przypadku publicystyki, dokumentu czy fabuły planowanie jest zrozumiałe. Dokument i fabułę można nawet zapowiedzieć z miesięcznym wyprzedzeniem – z tego żyją „Tele tydzień”, „Tele świat”, „To i owo” i tym podobne tygodniki. Ale jak tu przewidzieć sensacyjny news? Owszem, gdy zaplanowana jest konferencja, gdy jest jakaś rocznica, pogrzeb, odczyt, wernisaż itd. to tak! To się da zaplanować! Ale jak przewidzieć kataklizm? A przecież tego domagają się szefowie. Dlaczego? Bo oto konkurencyjne stacje wyznaczyły taki trend, choć ja chętnie bym to nazwała „trynd woźnicy drynd”. Niestety… niektórzy zaczynają tej swoistej „modzie” ulegać. Kataklizmy nie zdarzają się często, więc komercyjne stacje telewizyjne kreują rzeczywistość. Widz tego nawet nie wie. I właśnie dlatego, że tego widza od dawna udaje się oszukiwać, te stacje wprowadziły do newsów nową jakość. Czy ich szefowie nie widzą, że to nieetyczna „bylejakość”? Przecież news to nie teatr. Niestety ponoć nie tylko widzą, ale do takich zachowań zmuszają. Dyrektor artystyczny jednej ze stacji powiedział do reporterki:
– Nie ma powodzi! – zrób ją!
Jakże przypomina to dialog z filmu „Chłopaki nie płaczą”:
Szef: – Jak będą odkręcać kran w kiblu, to ma z niego płynąć Johny Walker. A jak będą chcieli przelecieć murzynkę…
Bolec: – Ale ja nie mam murzynki.
Szef: – To pomalujesz któregoś z chłopców czarną farbą!
Bolec: – A jak…
Szef: – A jak będą chcieli pójść do muzeum lotnictwa to zabierzesz ich do muzeum lotnictwa kurwa jego mać!
I dlatego news coraz częściej przypomina teatr lub właśnie film.
Rozmawiałam dziś z jedną z wysoko postawionych osób (jakby to powiedział Pan Samochodzik), która przyszła do mnie na rozmowę do pokoju. Ta osoba dopiero ode mnie dowiedziała się tego, co tzw. „miasto” wie od dawna. (Chyba, że udawała, że słyszy po raz pierwszy, choć nie wiem, po co miałaby to robić.) Są stacje komercyjne i programy w tych stacjach, które podstawiają osoby, by te udawały kogoś innego. Wiem to nie tylko dlatego, że dziennikarze często zmieniają redakcje i po przyjściu do nas z konkurencji opowiadają te rzeczy. Wiemy to i bez tego. Skąd? Przecież jeździmy na te same tematy! Na miejscu słyszymy, że jakiś człowiek nie chce się wypowiadać. A potem widzimy konkurencyjny materiał z tego zdarzenia i… nagle ten ktoś mówi. Szok! Patrzymy z niedowierzaniem, a tu… twarz zakostkowana dla niepoznaki i głos zmieniony, bo np. przesterowany. Widz łyka, że to prawdziwy bohater. Tymczasem my widzimy, że to nie ta osoba, która odmawiała nam wypowiedzi! Np. tamta była gruba – ta zakostkowana chuda. Dlatego jak jeden z naszych korespondentów, który wcześniej pracował dla konkurencji, opowiadał, że filmowano go od tyłu, a on grał rolę ojca pijaka albo przesłuchiwanego w celi pedofila, nikt się nie zdziwił. Opowiadał też, jak jego koleżanki grały zarażone wirusem HIV ofiary czarnoskórego poety Simona M. Dziś wysoko postawiona osoba posłuchawszy mojej opowieści spytała, dlaczego nikt o tym nie zrobi materiału. Dlaczego nikt tego nie przerwie. Spytałam jak to zrobić? Przecież musiałoby powstać niezależne od wszystkich mediów ciało, które byłoby niezależną komisją etyki i to badało! A coś takiego to taka utopia, jak zapewne moja wiara w to, że za dobre spotyka nas tylko dobro. Poza tym, czy nie będzie tak, że ten, kto złoży doniesienie, że materiał konkurencji jest nierzetelny od razu narazi się na zarzut, że donosi z zazdrości?
W każdym razie mamy, co mamy. Przecież to właśnie ta kreacja, która w stacjach komercyjnych posunięta jest do granic możliwości sprawia, że nasi szefowie wymuszają wymyślanie newsów! Na razie wymyślanie. Czekam, kiedy pójdą dalej i nakażą tę rzeczywistość kreować czynnie. Bo stacje komercyjne już tak robią. W swoim czasie pewien program informacyjny u komercji zaczął się od strajku w pewnym zakładzie produkcyjnym. Strajk był umówiony z załogą na zasadzie: „My was pokażemy, ale wy ten strajk zrobicie i zawiadomcie tylko nas!” Tak też się stało. Skąd to wiemy? Bo strajk był tylko na tej jednej antenie i tylko w tym jednym medium. Dziwne, prawda? Z reguły strajkujący informują wszystkich, których trzeba, a także tych, których nie trzeba. W tym przypadku tylko jedną stację? Dlaczego? Po to, by następnego dnia gazety powołały się właśnie na tę stację!
Kilka lat temu robiłam reportaż – historię nastolatki, którą policja znalazła na warszawskim Dworcu Centralnym i zawiozła do pogotowia opiekuńczego. Z tego pogotowia dziewczynkę (l. 15, jakby to napisał tabloid) odebrał obcy człowiek, podobno sutener. Zadzwoniłam do pogotowia i umówiłam się z panią dyrektor na rozmowę. Zgodziła się, bo to państwowa placówka. Gdy przyjechałam na miejsce na podjeździe minęłam się z ekipą konkurencji. Odjeżdżali z piskiem opon. Po wejściu do budynku wskazano mi drzwi gabinetu dyrektorki. Zapukałam, a tam cisza. Stukałam i pukałam kilka minut, ale nikt nie odpowiadał, choć zapewniano, że dyrektorka jest w środku. Nacisnęłam klamkę. Za biurkiem siedziała kobieta z twarzą ukrytą w dłoniach. Ramiona trzęsły się jej od szlochu. Spytałam, co się stało. Przez spazmy zaczęła mówić, a właściwie wykrzykiwać rozmazując makijaż:
– Co z was dziennikarzy są za ludzie!
– Ale proszę pani, ja nic nie zrobiłam – zaczęłam.
– Pani jeszcze nie, ale za chwilę pani też, jak tamten chłopak, który mógłby być moim synem, skrzywdzi mnie słowami i osądzi.
Zaczęłam zapewniać, że tak się nie stanie. W gabinecie doszło do paranoicznej sytuacji, kiedy kobieta wyła, a ja tuliłam ją do swojej chudej piersi i głaskałam po głowie. Rozmowę zaczęliśmy nagrywać po 45 minutach, a przecież płacona jest każda godzina pracy kamery. No, ale jak nagrywać roztrzęsionego i wyjącego człowieka, który ma wystąpić w roli urzędnika! Tymczasem po wizycie konkurencji pani dyrektor była zapuchnięta i roztrzęsiona. Co powiedziała, kiedy ochłonęła?
– Proszę pani! Ja cały czas podkreślam, że bardzo źle się stało, że ta dziewczynka została wydana obcemu człowiekowi. My nie kwestionujemy, że tak się stało! Ale proszę nas zrozumieć. Po pierwsze dziewczynka przebywała u nas nie pod swoim nazwiskiem, ale podała nazwisko innej dziewczynki. Nie miała dokumentów, a my wierzyliśmy, że ona się tak nazywa, jak powiedziała. Po drugie, zanim zawiadomiliśmy jej rodziców i zanim okazało się jak to w ogóle jest, tu na miejscu pojawił się mężczyzna, któremu dziewczynka rzuciła się na szyję krzycząc: „Wujku! Nareszcie jesteś! Zabierz mnie stąd!” Ta scena była tak autentyczna, że zmylona została nasza czujność! Wydaliśmy dziecko obcemu człowiekowi szczerze przekonani, że to jest wujek! Prawda okazała się inna. Ale nikt z tych, którzy nas osądzają od czci i wiary za złamanie procedury, nie zastanawia się, co się stało, że to dziecko podało nie swoje dane tylko koleżanki! Nikt nie myśli, dlaczego wolało odejść stąd z obcym człowiekiem! Dlaczego odegrało tę scenę!
Jak skończyła się ta historia? Nasza reporterka z oddziału TVP, który swoim zasięgiem obejmuje miejsce zamieszkania dziewczynki, trafiła do matki dziecka – pijaczki, która bełkotała i mówiła, że nie wie, czemu dziecko uciekło z domu, podało fałszywe dane i wybrało obcego człowieka zamiast niej. Reporterka trafiła też do koleżanki, której dane podała dziewczynka, jako swoje. A także do szkoły, klasy itd. Dowiedziała się wielu szczegółów o matce, a przede wszystkim tego, że uciekinierka nie była szczęśliwa we własnym domu. Po jakimś czasie wyszło na jaw, że mieszka dwadzieścia kilometrów od matki, u obcego człowieka. Do domu wracać nie chce. W tym samym czasie komercyjna stacja rozdmuchiwała aferę. Na jej antenie emitowany był reportaż, z którego wynikało, że sutener wywiózł to dziecko za granicę. Ta komercyjna stacja pojechała tamże z matką pijaczką na poszukiwania. Matka pijaczka biegała po zagranicznej stacji benzynowej ze zdjęciem „ukochanej córki” w garści. Wreszcie załatwiono, że wystąpiła przed kamerami zagranicznego programu szukającego zaginionych. Coś w stylu naszego polskiego „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. A dziecko było 20 kilometrów od domu! Jednak polski program, przygotowany w kooperacji z zachodnią stacją, miał wielką oglądalność. A stację widzowie uznali za taką, która wydaje swoje pieniądze, by pomóc „biednej matce”. To jest ta nowa jakość. I tę nową jakość chcą też wprowadzić u nas w newsach. Ja się na nią nie godzę. I to jest moja odpowiedź na pytanie kilku czytelników, czemu nie idę do komercyjnej konkurencji. Nie idę, bo nie chcę, by ktoś kazał mi wlewać wiadra wody piwnicznymi oknami i wmawiać widzom, że jest to powódź sięgająca pierwszego piętra. A wiem, że tak robi to konkurencja, bo przecież skoro nie ma powodzi to trzeba ją zrobić.
Dawno temu w filmie „Telepasja” dziennikarka grana przez Holly Hunter była zgorszona, jak jej przystojny i przebojowy kolega, grany przez Johna Hurta, robiąc materiał o kobiecie molestowanej seksualnie dograł swoje łzy wzruszenia i wmontował w środek materiału, że niby słucha jej wypowiedzi i się wzrusza. Na zmontowanym filmie wyglądało to tak, jakby miał drugą kamerę, która uchwyciła jego wzruszenie w momencie najtragiczniejszej z wypowiedzi bohaterki. Gdy dziennikarka na taśmie z materiałami wyjściowymi zobaczyła, że łzy kolegi zostały dograne po całym wywiadzie i że reporter do tych łez się zmusił, była zniesmaczona. Nawet zauroczenie jej przeszło. Ów reporter zrobił jednak oszałamiająca karierę.
Pisałam, że dyrektor artystyczny jednej z komercyjnych stacji powiedział do reporterki: „Nie ma powodzi – zrób ją!”. Ja nie zrobię! Dlatego zapewne zbliża się dzień, kiedy będę musiała odejść z zawodu dziennikarza. Na szczęście zostanie mi jeszcze pisarstwo. Choć dziś… odebrałam rachunek za sprzedaż moich książek za ostatnie 3 miesiące. Nie podam kwoty, bo nikt nie uwierzy albo pomyśli, że to słabe książki. A zapewniam, że tak nie jest. Zresztą dowodem niech będzie fakt, że „Klasa pani Czajki” trafiła do kolejnego podręcznika!
W każdym razie to jest moja odpowiedź na kolejne takie samo pytanie kolejnego czytelnika: „Czemu jeszcze nie skończyła pani LO-terii?” Bo muszę z czegoś żyć! Z książek się nie da!