Los figlarz, czyli nie wiem jak zginął Kazio

Spread the love

Bardzo lubię, kiedy los pcha mnie w objęcia filmu lub książki związanych z tym, co dzieje się wokół. Choć czasem mam wrażenie, że ów los ze mnie kpi. Gdy jakiś czas temu strasznie chciało mi się obejrzeć „Żywot Briana” okazało się, że akurat jest Wielki Piątek. Ale cóż… nie od dziś wiem, że Pan Bóg ma poczucie humoru. 
Ze dwa dni temu zachciało mi się obejrzeć „CK Dezerterzy” i przy okazji pokazać synowi film, o którym wiele słyszał. W sklepie film znalazłam bez trudu. Jednak od razu obejrzeć nie mogliśmy, bo o losie i jego ironio ciągle intensywnie pracowałam. Gdy jednak wreszcie nadszedł stosowny moment (z pracy wróciłam wcześniej) okazało się, ze to 11 listopada. W sumie znów na czasie, choć mniej obrazoburczo niż „Żywot Briana”. W końcu to 11 listopada 1918 roku cesarz austriacki Karol I zrzekł się pełnienia funkcji państwowych. Na marginesie dodam, że to ten sam cesarz, którego w 2004 roku błogosławionym ogłosił Papież Jan Paweł II. Film chciałam synowi pokazać z kilku powodów. Po pierwsze śmieszny, po drugie można przy tym porozmawiać o wielu rzeczach: np. o obyczajowości na początku XX wieku, którą pokazuje wprawdzie w krzywym zwierciadle (jak to komedia), ale zawszeć pokazuje, czy o przyjaźni między narodami, że jest ona możliwa. Czech, Polak, Węgier, Żyd, Włoch i Słowak – jakoś trzymają się razem. Cóż z tego, że komedia, czyż to nie fajne? I cóż z tego, że na filmie. Przecież w życiu też się zdarza. Chciałam wreszcie, by Maciek zobaczył film, na którym byłam w kinie z rodzicami (a nie było to częste, byśmy szli do kina we trójkę). Na dodatek była to specyficzna wyprawa do kina, bo oto podczas seansu moja mama próbowała umoralniać jednostkę wojskowa. Tego do końca życia nie zapomnę. Zwłaszcza przypomina mi się, gdy rozmawiamy o patriotyzmie, polskiej armii itd. A przecież w okolicach 11 listopada rozmawiamy o tym więcej i częściej niż zazwyczaj. 
Otóż moja mama była niezwykle elegancką i dystyngowaną kobietą, którą cechowała chęć naprawienia całego świata poprzez zwracanie jego obywatelom uwagi na niestosowne zachowania. Mama kompletnie nie mogła pojąć, że nie ma to sensu. Dlatego w swoich rozmowach z hołotą była jak ów don Kichot w walce z wiatrakami. Ciągle z nadzieją, że coś się komuś uda do głowy wtłoczyć. Choć przecież stare powiedzenie brzmi, że „Cham zawsze będzie chamem, na wieku wieków amen.” Jednak to z wiary w to, że uczłowieczenie małpy jest możliwe brały się mojej mamy rozmowy z pijaczkami sikającymi nam do ogródka. Zaczynało się od:
– Proszę pana! Ja naprawdę bardzo proszę, by Pan nie oddawał tu moczu… 
Po kilku usłyszanych od pijaczka wiąchach, z ust mamy leciało uczłowieczanie na inną już melodię: 
– To nie Moskwa! Takie zachowania to u Stalina i stalinowców! 
W kinie na owym jednym z pierwszych seansów „CK Dezerterzy” byliśmy we trojkę plus jednostka poborowych ubranych w galowe mundury. Żołnierze, jak to zazwyczaj u młodych chłopaków, komentowali w sposób niewybredny to, co działo się na ekranie. Gdy doszło do sceny, w której Kania gra na pianinie, a Mizi siedzi na nim okrakiem jeden z żołnierzy wrzasną na całe kino:
– Ale jej wsadził! Po same jaja!
Reszta obleśnie zarechotała, a na to wstała moja mama i równie głośno na całe kino walnęła przemowę:
– Kultury! Panowie żołnierze kultury! Zwracam się do was jako synów Polskiej Armii! Polskie orły na waszych czapkach! Wasi ojcowie, dziadowie i pradziadowie przelewali krew za Ojczyznę, a wy…. 
Dalej nie było jej dane dokończyć. Oto z drugiego końca sali doleciał nas głos, który wrzasnął jakże polskie:
– Zamknij mordę stara kurwo! 
Ojciec zaczął mamę uspokajać i prosić, by dała spokój, bo to nie ma sensu, bo to hołota i tyle. Mama uspokoić się nie dawała, starając się za wszelka cenę wychować stado chamów ubrane w polski mundur. Nie pomagały nasze groźby, że jak nie przestanie umoralniać chamów to się do niej nie przyznamy. Mama cały czas perorowała o Grunwaldzie, Cudzie nad Wisłą itd., a żołnierze kazali jej „spierdalać z tymi cudami”. Dopiero, gdy oboje powiedzieliśmy mamie, że jak nie przestanie to za chwilę ktoś może przyjść i nas wszystkich pobić, jakoś się uspokoiła. Jednak do końca filmu siedziała mocno zdegustowana. Mama zawsze chciała, by każdy Polak kochał ojczyznę. By każdy był kulturalny, grzeczny, miły. Często zastanawiam się, co też by powiedziała o dzisiejszym świecie i dzisiejszej Polsce. Mogłaby się załamać. 
Gdy wczoraj oglądałam z synem „CK Dezerterzy” specjalnie dla niego odegrałam scenę z kina. Parodiując i żołnierzy i mamę, by poczuł przez chwilę klimat, w jakim ja oglądałam ten film po raz pierwszy. Śmiał się. Oj jak się śmiał! Moi znajomi też się śmieją ilekroć opowiadam o maminej próbie wychowania jednostki wojskowej. Choć to w sumie smutne. Nasz śmiech jest dowodem na to, że od razu wiemy, iż nie da się chamów wychować. Czasem brak mi naiwności mojej mamy i wiary w to, że wszystko jest możliwe. 
Wczoraj los pchnął mnie na film dwa razy. Po obejrzanym na DVD „CK Dezerterzy” nastąpiło bliższe spotkanie z II RP. Ponieważ dostałam zaproszenie, więc oboje z synem poszliśmy wieczorem do Iluzjonu na specjalny pokaz. Był to film „Szaleńcy” – debiut Leonarda Buczkowskiego (tego od „Zakazanych piosenek” i „Skarbu”). Film został wyreżyserowany w 1928 roku jako niemy. Udźwiękowiony został wprawdzie w 1933 roku, ale do dziś zachowała się tylko jedna niekompletna kopia wersji pierwotnej – niemej. Gdy szłam do kina poczytałam o nim w internetowej bazie filmu polskiego: 
„Rok 1914. Filipek, kiper z krakowskiej winiarni, poznaje w legionowym biurze werbunkowym studenta z Zurychu, Reckiego, który „na zew wodza rzucił naukę, ażeby spełnić swój obowiązek wobec Polski”. Podczas walk student zostaje ranny, a Filipek niesie go do pobliskiego dworu. Dziedzic wypędza wprawdzie „szaleńców”, ale jego córka ukrywa rannego w swym panieńskim pokoju. Potem, gdy dwór zajmują Rosjanie, z kolei syn dziedzica ratuje rannego. Odtąd walczą wszyscy trzej razem, a Zofia, dziedzicówna, pracuje w szpitalu. Najmłodszy z trójki, Kazik, ginie. Koledzy żołnierską piosenką nad grobem żegnają poległego.” 
Podczas seansu – jak niegdyś w starym kinie – była muzyka na żywo. Przygrywał nam kwartet w składzie: 
Marta Maślanka – cymbały i instrumenty perkusyjne, 
Robert Siwak – instrumenty perkusyjne, 
Paweł Szamburski – klarnet i klarnet basowy, 
Patryk Zakrocki – altówka. 
Muzyka potęgowała grozę, rozbawienie, bo film był momentami smutny, nastrojowy, a momentami zabawny. W swoim czasie doceniono go za granica. W 1929 roku został nagrodzony Złotym Medalem na Wszechświatowej Wystawie w Paryżu. Film zachwycił nas oboje. Rozczarowało jedno. Tym co się nie zachowało była scena śmierci Kazia. Nie wiemy jak zginął. Nie wiemy czy przyjaciele go ratowali, czy dostał kulę czy dźgnięto go bagnetem rozerwał go granat. Po wielkich scenach batalistycznych, w których Kazia nie było nadeszła scena zbijania trumny z desek i malowania na niej krzyża. Film kończyło wręczenie ojcu Kazia orderu Virtuti Militari. Los jest przewrotny. W jednym dniu pchnął mnie na komedię i na prawdziwy patriotyczny film. Dając mi chwile śmiechu i wzruszenia nie dał mi jednak możliwości poznania okoliczności śmierci Kazia. Ktoś powie, że przecież nie ważne jak zginął – ważne, że nie żyje. Jak to – nie ważne? Nie ważne to w życiu, bo bez względu na to czy ktoś zginął od kuli czy od bagnetu tak samo się po nim płacze. W filmie wszystko jest ważne. Chciałam zobaczyć jak ta śmierć zostanie przedstawiona, odegrana itd. W końcu film powstał 10 lat po wydarzeniach, które opisywał. Jak to rozegrał Buczkowski? – Nie wiem. Jak to się stało, że w pożodze drugiej wojny światowej zginęła akurat ta scena? Los milczy. Ot figlarz!

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...