Historia, którą opowiem zdarzyła się wczoraj i dość mną wstrząsnęła. Oto jedna z koleżanek zachorowała na tzw. chorobę bostońską. „Bostonka”mylona bywa z ospą wietrzną. Jej objawami jest m.in. wysypka. Choroba uziemia w domu na mniej więcej dwa tygodnie i przechodzi samoistnie. W przypadku chorej na „bostonkę” koleżanki najpierw chorowali jej syn i mąż. Teraz ona. Tymczasem druga z koleżanek zaczęła wykrzykiwać:
– Mówiłam, by tu nie przychodziła, bo nas pozaraża! A ona tu siedziała! Przy moim komputerze! Dotykała mojej myszki! Dotykała mojej klawiatury! Jeżeli mnie zaraziła i ja będę chora i nie będę mogła chodzić do pracy, to będzie mi musiała zwrócić pieniądze, które mogłabym zarobić.
– Czy ty słyszysz siebie? – Spytałam.
– No co? – „Koleżanka-Histeryczka” krzyczała i siebie chyba jednak nie słyszała. – Uczciwie mówię! Chory nie powinien przychodzić do pracy! A jak mnie zaraziła to uczciwe będzie, jak zażądam zwrotu pieniędzy, które mogłabym zarobić, gdyby nie choroba, którą mnie zaraziła.
– Gdybym miała te pieniądze – powiedziałam, – to bym natychmiast rzuciła ci je w twarz, by nie słyszeć tych słów. Zastanów się co ty mówisz.
Ale „Koleżanka-Histeryczka” nie odpuszczała, tylko krzyczała dalej:
– Ona nie musi pracować! Pracuje tu tylko dla przyjemności! Jej mąż zarabia kupę forsy, a ja pracuję, by się utrzymać!
– Co to za zaglądanie komuś w portfel? – Oburzyłam się i uświadomiłam koleżance, że patrząc na nią z boku i na dom, w którym mieszka, ktoś kto nie zna jej sytuacji, też może powiedzieć, że mąż jej zarabia kupę kasy, a ona pracuje dla przyjemności.
No i taka to była dyskusja. Owszem, skoro w domu u „Koleżanki-Bostonki” szaleje zakaźna choroba to zgadzam się, że nie powinna ona była przychodzić do pracy. Niemniej jednak wygadywanie, by zwracała pieniądze tym, których zarazi w ramach rekompensaty za to, że nie będą mogli pracować i zarabiać, uznałam za smutny skutek szalejącego kapitalizmu, w którym przyszło nam teraz żyć.
„Koleżanka-Histeryczka” jeszcze przez chwilę wykrzykiwała swoje oburzenie na biedną chorą „Koleżankę-Bostonkę”, która potencjalnie mogła ją zarazić. A ja analizowałam, co stało się z nami – Polakami. Kiedyś podawaliśmy sobie ręce, pomagaliśmy, dzieliliśmy tym, co mamy. Dziś w sytuacji, kiedy ktoś jest chory, chora jest cała jego rodzina, z mężem i synem przedszkolakiem włącznie, ktoś… jeszcze od tej rodziny żąda pieniędzy za zarażenie tą chorobą. Nie ma refleksji, że może coś trzeba im pomóc, że może potrzebują wsparcia, zakupów, nawet podanych na kiju przez okno. Jest tylko proste „oddawaj kasę”. To, że na razie „Koleżanka-Histeryczka” nie została zarażona – pomijam. To jest bowiem jeszcze inna kwestia tak zwanej „paniki na zaś”.
Gdy od porannych wrzasków minęło może ze 40 minut zadzwonił mój telefon. To „Koleżanka-Histeryczka”, która mówiła już zupełnie innym głosem:
– Okropnie się zachowałam, prawda?
– Oj no wyszło z ciebie, co z tobą zrobił ten nasz chory kapitalizm.
Na to „Koleżanka-Histeryczka” płaczliwym głosem wyznała:
– Boję się, że wyszło jeszcze coś gorszego.
Cieszę się, że znalazła chwilę na refleksję, bo to super dziewczyna. Ale ta historia pokazała mi, w jaki okropnych czasach żyjemy. Pęd za pieniądzem, lęk przed utratą pracy i stabilizacji a co za tym idzie groźba wylądowania na ulicy sprawiają, że czasem zatracamy gdzieś człowieczeństwo. Przyznam, że gdy wczoraj słuchałam tych rozpaczliwych wrzasków spowodowanych bardziej lękiem przed ewentualną niemożnością zarabiania niż dyskomfortem spowodowanym chorobą przypomniał mi się fragment pamiętnika siostry mojej praprababci. Nie będę go streszczać. Oto Jadwiga z Gorczyckich Tyblewska spisując w dwudziestoleciu swoje wspomnienia napisała:
„Najpierw z naszymi dziećmi, nawet z naszą maleńką kruszyną w gorączce – Wandzią, zajechaliśmy do Ignasia 24.XII.1919 r. Przyjechał do nas do Sosnowca i zabrał na Piaski. Tam dostałam tyfusu plamistego, którym zaraziłam się w drodze i moja ukochana siostra Maryla pielęgnowała nas z zaparciem siebie. Było ze mną bardzo źle. 7 stycznia ksiądz dał mi ostatnie olejem św. namaszczenie. Obok mnie równocześnie leżał Ignaś na zapalenie płuc i hiszpankę. Byłam b. chora, ale pamiętam każde krwią splunięcie jego. Później zachorowała Gienia i mały ich Gieniuś na zapalenie oskrzeli. Zawsze sobie to mówię, że jeśli przywieźliśmy im hiszpankę, to w tym mieszkaniu było jeszcze nasze szczęście, bo u Ignasia nikt do nas nie miał pretensji. Ignasiowie byli wdzięczni, żeśmy do nich najpierw przyjechali. Teraz strach mnie przejmuje, że mogłam się rozchorować gdzieś u kogoś innego i komuś narobić strachu i ambarasu.”
Wnuk Jadwigi, wuj Eugeniusz Tyblewski dopisał w przypisach:
O tym przyjeździe opowiadała mi Matka następująco: Na Piaskach odbywała się właśnie Pasterka w domu zbornym kopalni, ponieważ nie było jeszcze na Piaskach kościoła, kiedy do Ojca mojego podszedł jakiś człowiek, który dopiero co wszedł do prowizorycznego kościoła i coś mu powiedział do ucha. Matka zauważyła, że Ojciec się cały zmienił na twarzy i natychmiast wyszedł wyjaśniając matce sytuację. Okazało się, że Jadwiga Tyblewska wraz z wujostwem Frankami przyjechali i czekają na Ojca na stacji kolejowej w Sosnowcu. Ojciec natychmiast wziął konie z kopalni i pojechał po swoich. Zastał ich w wyjątkowo opłakanym stanie, w złym zdrowiu i fatalnie wyglądających. Ponieważ wtedy wszyscyśmy chorowali i wymagali opieki, a z drugiej strony chodziło o to aby choroba zaraźliwa nie przedostała się na zewnątrz naszego domu, kopalnia dała nam specjalną pielęgniarkę oraz w ostrożny sposób zorganizowała dostarczanie dla nas żywności.
Czy dziś zakład pracy dałby pielęgniarkę i pomoc? Tak tylko pytam…