Gdzie grasują złodzieje? Okazuje się, że wszędzie! Nie tylko w pracy, ale i w domu. A w obu tych miejscach człowiek pod tym względem powinien czuć się bezpiecznie. Przynajmniej moim zdaniem. Dlaczego w obu? Bo praca to czasem jak dom.
Gdy jako nastolatka czytałam „Tajemnicę zielonej pieczęci” Hanny Ożogowskiej  bardzo podobało mi się zadanie matematyczne, które przy okazji jakiegoś wolnego  od nauki dnia rozwiązywali uczniowie. Ile czasu zabiera nam szkoła? Ktoś z sali  rzucił odpowiedź, że szkoła zajmuje pół życia, czyli pół szczęścia. Podczas  obliczeń okazało się, że niekoniecznie. Jak to? Bo gdy dodawało się godziny  przeznaczone na spanie, jedzenie, mycie się i tym podobne, to na tę naukę nie  zostawało zbyt wiele. Na pewno mniej niż pół życia. A ile zajmuje nam praca? Do  szkoły chodzi się lat kilkanaście, a do pracy kilkadziesiąt. W moim przypadku  właściwie pracą jest wszystko. Każda rozmowa może stać się tematem, jeśli nie do  rozdziału w książce to do felietonu, a w najgorszym razie do wpisu na blogu. Bo  choć blogowanie jest dla mnie rozrywką, to jest też nauką… systematyczności w  pisaniu. Wprawdzie skoro do dziś się jej nie nauczyłam, to ktoś może powiedzieć,  że za późno na tę naukę. Ja jednak z wrodzonym optymizmem staram się nie  poddawać i ciągle wierzę, że czegoś jeszcze jestem w stanie się nauczyć.
W  każdym razie, według moich obliczeń, na pewno więcej przebywam w pracy niż w  domu. Skoro praca jest niemal całym moim życiem. Skoro pracuję w domu i to  nawet, gdy rozmawiam z synem czy oglądam z nim film, bo potem jest to np. w  jakiejś powieści. Skoro pracuję na ulicy, bo i tam obserwuję rzeczywistość,  która może zaowocować jakimś tekstem lub zdjęciem. To czy te chwile, które  spędzam w redakcjach, nie powinny dawać mi pewnego rodzaju poczucia  bezpieczeństwa?
Co mam na myśli? Chciałabym, gdy położę coś na biurku i zapomnę tego zabrać,  by czekało to na mnie. Tak jak to jest np. w domu. Gdy zapomnę rano telefonu i  wracam się po niego do domu z samochodu, to aparat grzecznie czeka na swoim  miejscu.
Na szczęście w TVP Warszawa też teraz tak jest. Zostawiałam na  wierzchu różne rzeczy. Bywało, że bardzo cenne i… zawsze się znajdowały.  Ostatnia kradzież miała u nas miejsce jakieś sześć lat temu. A było ich wiele.  Zginęła na przykład kamera, z którą na zdjęcia jeździł jeden z tzw. szalejących  reporterów. Ginęły telefony komórkowe. Z portfeli znikały pieniądze i to duże  sumy. Najsilniej wbiły mi się w pamięć łzy koleżanki, która z bankomatu wzięła  kilkaset złotych na operację teściowej, schowała w portfelu i… po powrocie z  montażu znalazła w nim marne grosiki. Wyła z rozpaczy niczym kojot. Pieniądze na  operację musiała pożyczyć. To wszystko skończyło się wraz z odejściem z pracy  pewnego człowieka. Wprawdzie za rękę nikt z nas go nie złapał, ale…  Wiedzieliśmy, że za tym wszystkim stoi on. Były pewne symptomy. A to grzebał w  czyimś plecaku twierdząc, że tylko go zapina. A to trzymał w reku czyjś portfel  twierdząc, że właśnie podniósł go z ziemi. I tak dalej. Gdy odszedł z pracy,  wraz z nim odeszły w niepamięć kradzieże. Zwłaszcza, że i tak przyćmiła je  sprawa naszego byłego prezentera Roberta S., za którego kredyty spłacało  koleżeństwo a najbardziej poszkodowaną osobą była kierowniczka produkcji Basia, o czym kilkakrotnie już pisałam.  W każdym razie od wielu lat w redakcji na wierzchu może leżeć portfel i… nic  się nie dzieje. Portfel leży. Nikt nie sięga po kosmetyczki, laptopy, aparaty  fotograficzne itp. sprzęty. Dlatego w TVP Warszawa czuję się jak w domu. Nie  martwię się o swoje „mienie”, niczego nie pilnuję, bo czuję się po prostu  bezpieczna.
Właściwie jest tu jeden przedmiot, który regularnie zżera tak  zwana „amba fatima było i ni ma”, ale przedmiot nazywa się długopis i podlega  dziennikarskiemu prawu kleptomanii. Ja zresztą i tak piszę piórem, więc  „długopisowa amba” mi nie straszna. Czy jeszcze coś ginie? Ostatnio Basia –  kierowniczka produkcji – szukała zszywacza. Jęczała, że zginął i że jest to  straszne. Dwa dni temu na moich oczach zszywacz wyjęła z torebki koleżanka,  która szukała w niej kosmetyczki. Była przy tym czerwona na twarzy i zażenowana  zawartością własnej torby.
– Ale obciach – powiedziała. – Nawet nie  wiedziałam, że to ukradłam.
Cóż, tak to jest, gdy się pracuje w gonitwie.  Mnie, co prawda nie zdarzyło się zabrać do domu zszywacza, ale kilka razy  zupełnie bezmyślnie zabrałam czyjąś kartkę z „ważną informacją” i w czasie  rozmowy telefonicznej napisałam na niej jakieś bzdury.
Jednak w tej mojej  „podstawowej” redakcji, czyli w TVP Warszawa czuje się bezpieczna. W redakcji  „Mieszkańca” również, choć tam dziewczyny krzyczą na mnie, że kładę torbę na  wierzchu i telefon porzucam, a ktoś z ulicy może wejść i okraść. Na razie jednak  nic takiego się nie stało.
Piszę o tym wszystkim, by z pracy wrócić myślami do domu. Bynajmniej nie  swojego, a mojej przyjaciółki. Opowiedziała mi, bowiem taką rzecz, która zwaliła  mnie z nóg. Przyjaciółka od lat zatrudniała panią Grażynkę, która opiekowała się  jej dziećmi, sprzątała mieszkanie, prała, prasowała, gotowała itd. Zawsze  narzekała, że pani Grażynka zamiata śmieci pod dywan, gotuje fatalnie, więc  właściwie ona rozpisuje jej przepis lub podgotowuje, by pani Grażynka tylko  skończyła gotowanie i tym podobne historie. To moja przyjaciółka nauczyła swoją  gosposio-nianię prać osobno kolory i biel, wymieniać worki w odkurzaczu itd.  Czemu przez te lata trzymała tę panią i płaciła jej niemałą pensję? Bo pani  Grażynka mieszkała niedaleko, była bezrobotna, a dzieci przyjaciółki  przyzwyczaiły się do niej. Przez te wszystkie lata współpracy z panią Grażynką z  domu przyjaciółki ginęły różne rzeczy. Teraz wiadomo, że złodziejem była… pani  Grażynka. Jak to? Otóż przyjaciółki syn – teraz już student – poprosił panią  Grażynkę, (która mu podcierała w dzieciństwie dupę i którą traktował jak trzecią  babcię) o wypłacenie z konta 100 złotych. Dał jej swoją kartę i podał numer PIN,  bo przecież pani Grażynka to jak rodzina. Miesiąc później zajrzał na internetową  stronę konta i… odkrył, że właśnie zniknęło mu 200 złotych, bo ktoś pobrał je w  pobliskim bankomacie. On w bankomacie nie był, bo siedział przed komputerem, za  to właśnie na zakupy wyszła… pani Grażynka. Jedyna osoba, której podał swój  PIN.  Zarówno on, jak i jego mama – moja przyjaciółka – przeżyli ciężki szok.  Nagle sobie uświadomiła, ze podczas przeprowadzki zginał zloty zegarek po  pradziadku, wisior po prababce i co chwila ginęła w domu komuś forsa. Jej córka  płakała, ze ktoś jej wyjął pieniądze ze skarbonki. Syn twierdził, że w kurtce  miał trzy dychy i ich nie ma. Pewnie zgubiłeś – twierdziła przyjaciółka, a pani  Grażynka ochoczo przytakiwała. Przyjaciółka dzieci chowa sama. Ich ojciec umarł  dwa lata temu na powikłania po późno wykrytej malarii, której nabawił się  nurkując w Afryce. Dzieci mają po nim jakieś głodowe renty, bo opłacał najniższy  ZUS. A jednak! Traktowana jak członek rodziny pani Grażynka sięgnęła i do świnki  skarbonki nastoletniego dziecka i do konta klepiącego biedę studenta.  Przyjaciółka powiedziała:
– Patrz jak to we własnym domu nie można czuć się  bezpieczną. To w pracy nikt mi nic nigdy nie ukradł, a w domu… – i tu westchnęła  ciężko.
Słuchając tego pomyślałam, że jestem jednak szczęściarą. Pochodząca z Ukrainy pani Sława, która od wielu lat u mnie sprząta nie tylko nie kradnie, ale jeszcze wszystko, co gubię to mi znajduje.
A i w redakcji, w której spędzam „pół życia, czyli pół szczęścia”, od kilku lat nic nie ginie. Zszywacz się przecież w końcu znalazł, a koleżanka pokajała się, jakby to była, co najmniej miesięczna pensja, a nie kawał żelastwa łączącego kartki.
 
     
                    

















