Ponieważ wielkimi krokami zbliża się mój wyjazd do Wilna, więc cierpię na tzw. reisefieber, czyli lęk przed podróżą. W moim przypadku jest on zwykle związany nie tyle z samym wyjazdem, ile z tym, czy uda się wszystko przed nim załatwić. Czy na pewno o niczym nie zapomnę? Jeszcze parę obowiązków do wypełnienia mi zostało. Muszę np. m.in. zmontować dwie rzeczy dla telewizji, napisać jeden artykuł, do tego wyskoczyć na targi książki, na których czekają mnie spotkania. Wykonać kilka telefonów. Odpowiedzieć na kilkanaście listów. Powinnam też zrobić zakupy do domu, by moich chłopaków nie zostawić z pustą lodówką. Chodzi o to, by nie musieli biegać z pełnymi siatami na piechotę. Na razie tylko ja w domu mam prawo jazdy. Poza tym powinnam zrobić jeszcze drobne zakupy przed wyjazdem. Na przykład po to, by nie wylądować w Wilnie bez szczoteczki do zębów i zaczynać wizytę tam od biegania po sklepach za czymś, co mogłam zabrać.
Walizka od kilku dni leży na środku sypialni. Ulubiony taktownie nic nie mówi, choć ona przeszkadza w poruszaniu się po domu, a na dodatek budzi niezdrowe zainteresowanie Pana Psa, który jest w stanie pod naszą nieuwagę oddać na nią mocz w celu zaznaczenia, że zarówno walizka jak i my należymy do niego.
Z tego zmęczenia wczoraj, gdy znajoma reżyserka pochwaliła się, że jeden z jej scenariuszy teatralnych, przygotowanych z myślą o edukacji młodzieży został uznany i pochwalony przez jakieś grono pedagogiczne, twierdzące, że 5 dziewczynek i 4 chłopców w wieku 13 lat zagrało w przygotowanej na jego podstawie sztuce, ja ze stoickim spokojem dodałam 5 dziewczynek do 4 chłopców, a otrzymany w ten sposób wynik pomnożyłam w pamięci przez 13 lat. Uzyskawszy tą drogą 117, pokiwałam głową w zachwycie, że to ponad 100, a potem dopiero przyszła refleksja: „Co ja robię? Co ja liczę? Co ja dodaję? Co ja mnożę?”.
No takie są skutki przygotowywania się do wyjazdu. Liczę! Głównie na siebie, ale co sobie poza tym pododaję i pomnożę – to moje! Czas dzielenia nadejdzie później.