Wyższa kultura bankowości?

Spread the love

„Dobry zwyczaj – nie pożyczaj” to stare porzekadło, ale jednak w chwilach kryzysowych pożyczamy. Różne rzeczy! I ja coś od znajomych i oni coś ode mnie. I o ile pożyczony garnek, nawet jak się go spaliło i nie można odkupić identycznego, zawsze jakoś można zrekompensować, o tyle długi finansowe, zwłaszcza bankowe to istny horror. Z sześciu kredytów, które miałam w swoim czasie (przyczyny przemilczę, ale jak to mówi inne porzekadło: „kto ma miękkie serce, musi mieć twardy tyłek”) został mi jeden. Uciążliwy, ale na szczęście już tylko do stycznia. Kredyty ma większość moich znajomych. Gdy czasem rozmawiamy o tym, zawsze dyskusja zejdzie na… „wyższą kulturę bankowości”. Nikt z nas nie może się nadziwić, że też banki, a raczej ich pracownicy, traktują nas – kredytobiorców, jak za przeproszeniem „śmierdzące gówno!” Przecież to właśnie z płaconych przez nas odsetek od tych kredytów wszyscy się utrzymują! Paradoksalnie tym więcej banki zarabiają, im bardziej się spóźniamy, bo za każdy monit bank sobie liczy ok. 30 złotych, a i za zwłokę nalicza odsetki. I to dzięki tym procentom, płatnym monitom i karnym odsetkom za zwłokę banki otwierają nowe siedziby, zatrudniają ludzi, płacą miliony gwiazdom za reklamy, w których paradoksalnie zachęcają do wzięcia tych kredytów. Ale niech tylko kredytobiorca ma jakikolwiek kłopot – zaczynają się telefony, które są w stanie najspokojniejszego człowieka przyprawić o palpitacje serca.

Od mojego „rozwodu” z siecią Era, kiedy prosząc o renegocjację umowy, bo mam gorszą sytuacje finansową, usłyszałam, że trzeba było brać pod uwagę wszystkie za i przeciw, kiedy zawierałam tę umowę, właściwie uodporniłam się na rozmowy z ludźmi, którzy próbują wmówić, że kiepska sytuacja finansowa, to moja zła wola, a przede wszystkim niedojrzałość. Tekst, że jeżeli „mam się za dorosłego człowieka, to powinnam była zawierając umowę myśleć, że stracę kontrahentów”, wypowiedziany przez jakiegoś, sądząc z głosu i zachowania, smarkacza, zapamiętam do końca życia. Czy naprawdę ludziom z banku wydaje się, że kredytobiorcy biorą kredyty i nie spłacają ich w terminie, bo mają taki kaprys? Czy pracujący w bankach na umowy o pracę są po prostu jacyś ślepi? Czy naprawdę nie wiedzą, że połowa Polski jest na umowach śmieciowych? Że ludzie pracują bez etatów, bez ZUS? Że mają nieregularne dochody? Że dostają pracę i bywa, że po dwóch miesiącach ją tracą? I nie dlatego, że źle pracowali, ale pracodawcy bardziej się opłaca zmieniać pracowników niż trzymać kogoś na stałe. Ileż to ja na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat napisałam tekstów za darmo do tzw. startujących gazet, portali etc., które miały mi zapłacić, jak już „ruszą z kopyta”. Nie zapłaciły nigdy, choć niektóre wystartowały. Inne do dziś są na starcie. Teksty jednak opublikowały. Nie chce mi się pozywać o niezapłacone 100, 300 czy nawet 500 złotych. Wychodzę z założenia, że i tak to do ludzi wróci. W takiej, czy innej formie.

Raz pani w banku mi powiedziała, że przecież, jak brałam kredyt, to miałam dochody regularne. Zapomniała biedna, że nie było to miesiąc temu, a ładnych parę lat wstecz. Przez te lata w moim życiu naprawdę sporo się zmieniło. A co dopiero w życiu innych ludzi? Codziennie czytam o tracących pracę i zostających z kredytami mieszkaniowymi, komornikiem, widmem eksmisji. Krzysztof Krauze nakręcił o tym „Plac Zbawiciela”. Nie obejrzałam. Boję się tego filmu. Za dużo takich historii wokół mnie. I tylko urzędnicy bankowi zdają się zapominać, ze po drugiej stronie jest człowiek. Wiem, że muszą być twardzi, ale niektóre komentarze lub „dobre rady” naprawdę mogliby sobie darować.

– Dlaczego nie płaci pani w terminie? Czy pani nie wie, że termin jest entego? Proszę sobie to zapisać i przykleić na biurku! – Grzmiała raz pani z banku.
– Świetnie wiem, że termin jest entego – odparłam. – Ale co mam zrobić, kiedy pracodawca mi nie przelał?
– Pójść do niego i powiedzieć, że to nieuczciwe.
– Myśli pani, że to pomoże?
Cisza.

Bywało, że gdy zalegałam z ratą (zawsze dlatego, że i mnie zalegano z płatnościami) i bank pytał, kiedy zamierzam zapłacić, odpowiadałam, że wtedy kiedy i mnie zapłacą. Świetna była rozmowa z pewną konsultantką, która poradziła, abym zadzwoniła do tego, kto spóźnia się z płatnościami i powiedziała, że jak nie zapłaci w terminie, to już nic więcej dla niego nie zrobię.
– Świetna rada, proszę pani – odparłam. – Gdyby jeszcze zechciała mi pani powiedzieć, co mam mu rzec w razie, gdyby na takie dictum odparł: „To nie. Na pani miejsce jest setka innych dziennikarzy”.
Konsultantkę przytkało.

Inna poradziła:

– Skoro termin płatności ma pani entego, a wpływ dwa dni później, to może niech pani na te dwa dni pożyczy od kogoś?
– To może ja u tego kogoś w ogóle kredyt wezmę? Jakby pani jeszcze podała jego nazwisko.
Znów cisza.

Ostatnio zdarzyła mi się rozmowa, po której nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Od jednej redakcji dostaję przelewy, co środę, ale… teoretycznie. Zdarza się bowiem tak, że redakcyjna księgowa pójdzie na urlop i…. nie ma kto podpisać dokumentów. Wszystko wtedy przechodzi na następną środę. Tak było i ostatnio, a ja znów nie zapłaciłam w terminie raty. Przekonana, że w środe będą pieniądze wybrałam zapłacenie rachunków. Zostałam ze stówą w portfelu. Oczywiście zadzwoniła pani z banku. Powiedziałam jej, że wpłacę najpóźniej w najbliższą środę i rozmowę skończyłyśmy. Środa nadeszła. Forsy jednak nie wpłynęło mi tyle, ile się spodziewałam, ale mniej. Na ratę starczy – gorzej z resztą. Rachunków nie popłacę już żadnych, a i na żarcie na tydzień trochę mało. O benzynie mogę zapomnieć. Dzwonię więc do banku spytać, ile minimalnie mam wpłacić, bo z reguły płacę z zaokrągleniem. Pani, która odebrała przedstawiła się… moim nazwiskiem. To mnie ubawiło, więc w dobrym humorze, radośnie powiedziałam: „witam kuzynkę”, choć kobiety nie znam. „Kuzynka” jednak nie miała tego luzu. Była oschła i nieprzyjemna. Po odebraniu danych rozpoczęła zimny wywód, że trzeba płacić w terminie. Odpowiedziałam, że wiem i właśnie siedzę przy komputerze i chcę wiedzieć, ile dokładnie wynosi kwota raty na dziś, bo zawsze nadpłacam… i prosiłabym, by skoro ma zły humor podała mi tę kwotę i kończymy rozmowę. „Kuzynka” podała kwotę, ku mej radości mniejszą o 90 złotych, ale nie zakończyła rozmowy. Postanowiła po raz kolejny pouczyć mnie, kiedy mam termin płatności, powiedzieć o znaczeniu tej terminowości spłat, odsetkach, karach, wpisywaniu do BIK itd. A ja pomyślałam, że gdyby to jeszcze ona do mnie zadzwoniła, to bym rozumiała ten niemiły ton i te pouczenia. Ale tym razem, to ja byłam dzwoniącą i na dodatek chciałam zapłacić! A tu – znowu sprowadzono mnie do roli gówna. Pożegnałam ją słowami: „Do widzenia KUZYNKO”, akcentując ostatnie słowo, by miała świadomość, że zapamiętałam jej nazwisko.

Kiedyś odkryłam, że w momentach, w których to bank do nas dzwoni i straszy, rewelacyjną metodą pozwalającą uzyskać godne traktowanie przez bankowca jest powiedzenie po jego tekście „uprzedzam, że rozmowa jest nagrywana” – „Przeze mnie też”. Bo tak się jakoś składa, że aparat komórkowy, który teraz mam, sam nagrywa ostatnich dziesięć rozmów. Niezapisane w pamięci telefonu po kolei znikają wypierane przez te nowe rozmowy. I nie wiem, czy nie warto po każdej takiej gadce z niemiłym bankowcem zapisywać to, jako plik, a potem słać przełożonym. Niech zobaczą w praktyce, jak wygląda ta ich „wyższa kultura bankowości”. W końcu, jak wiadomo, rozmowy, które nagrywa bank odtwarzane są losowo. A i podobno nie zawsze są wbrew zapowiedziom nagrywane. Tekst o ich nagrywaniu jest tylko straszakiem, mającym na celu zdyscyplinowanie konsumenta, by nie ubliżał. Szkoda, że nie dyscyplinuje on pracownika. I jeszcze żebym była dla nich niemiła czy chamska…

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...