Nie paliłam świeczki w oknie z powodu Majdanu. Nie dlatego, że nie solidaryzuję się z ukraińskim narodem. Mąż z ukraińskim obywatelstwem jest wystarczającą wizytówką tego, że pół mojego serca jest za wschodnią granicą. W końcu jego rodzina jest teraz także i moja. Świeczki nie paliłam, bo po prostu taka już jestem. Nie wierzę w moc świeczki w oknie, tak jak nie wierzę w moc „lajków” pod zamieszczonym na Facebook zdjęciem biednego zwierzątka czy chorego dziecka. Nie ślę głupich maili typu „podaj dalej”, w domyśle, wtedy kogoś uratujesz. Uważam, że taki gest, być może ładny, nie niesie za sobą niczego innego poza pustym słowem pocieszenia. A ze słowami tak już jest, że nawet jak są miłe nie można się ani nimi najeść, ani sprzedać ich, by za zdobyte w ten sposób pieniądze opłacić swój byt.
My jednak lubimy robić rzeczy na pokaz. Rzadziej realnie pomagamy. Gdy pisałam ostatnio o jednym procencie dla Piotra najżywiej zareagowali ci, którzy kasy nie mają. Ale tak to już jest. „Lajk” na „Facebooku”, świeczka w oknie, Pałac Kultury w dwóch kolorach, to jest łatwiejsze niż pomoc realna nawet, gdyby miała wynieść 10 złotych. Gdy mowa jest o konkretnej pomocy, zawsze przychodzi kalkulacja ile, a potem analiza, czy nam się to opłaca i czy nie jest to ze szkodą dla nas. Gdy przywieziono do polskich szpitali pierwszych rannych z Majdanu, jeden z moich znajomych powiedział, że ma nadzieję, że ich leczenie nie będzie pokryte z jego NFZ. „Cholera – pomyślałam sobie. – Facet ma jeszcze jakiś NFZ!” Cóż, ja już kolejny rok bez ubezpieczenia. Na dodatek do tej pory nie zapłaciłam głupich niecałych dwustu złotych za udzieloną dwa lata temu pomoc medyczną w szpitalu, gdy spadłam z roweru. No niestety. Ciągle miałam ważniejsze wydatki. Ale mniejsza z tym. Zbliża się dzień, kiedy zapłacę. Nie mam jednak myśli, że pomoc z naszej strony powinna się ograniczać jedynie do świeczki w oknie. Nawet nie dlatego, że znajoma sąsiadka przypomniała mi wiersz Słonimskiego „Ten jest z ojczyzny mojej”, z którym to wierszem zgadzam się w stu procentach:
Ten, co o własnym kraju zapomina
Na wieść, jak krwią opływa naród czeski,
Bratem się czuje Jugosłownianina,
Norwegiem, kiedy cierpi lud norweski,
Z matką żydowską nad podbite syny
Schyla się, ręce załamując żalem,
Gdy Moskal pada – czuje się Moskalem,
Z Ukraińcami płacze Ukrainy,
Ten, który wszystkim serce swe otwiera,
Francuzem jest, gdy Francja cierpi, Grekiem –
Gdy naród grecki z głodu umiera,
Ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem.
Twierdzę tak dlatego, że gdy u nas był stan wojenny jadłam czekolady przysłane przez Niemców. Mama przyniosła z pracy (pracowała w Instytucie Matki i Dziecka na rentgenoterapii) paczkę. Przysłane do szpitala paczki były najpierw przyniesione przez niemieckie rodziny do niemieckiego czerwonego krzyża. W maminym szpitalu rozdysponowano je między małych pacjentów i pracowników, którzy mieli nieletnie dzieci. Jadłam więc pomarańcze, cytryny, kandyzowane owoce i piłam przysłane w darze kakao, a nawet zrobiłam z niego „murzynka”. Niestety wyszedł z zakalcem, bo przepis był obliczony na polską podróbę kakao, a nie prawdziwego Van Houtena. Pamiętam, jak płakałam, bo dostałam zatwardzenia od tych czekolad! Nie widziałam czekolady miesiącami, więc ujrzawszy pięć mlecznych tabliczek, zjadłam od razu całe pięć. A co! Te paczki słał czerwony krzyż, ale przygotowywali je zwykli ludzie. Niemcy, z którymi mamy niełatwą historię. Być może moją paczkę przygotował syn tego, od którego kuli w Powstaniu Warszawskim zginął mój stryj? Nigdy się tego nie dowiem. Na paczce był adres przygotowującej ją niemieckiej rodziny. Ojciec napisał potem po niemiecku podziękowania. W odpowiedzi przyszła kolejna paczka. Już na nasz prywatny adres. Było to wzruszające! Z takiej pomocy korzystało wtedy wiele rodzin. Dlaczego więc teraz, gdy za wschodnią granicą dzieje się to, co się dzieje mamy ograniczać się jedynie do jakiejś tandetnej świeczki?
Ale w większości tak właśnie robimy. Bo tak naprawdę tą świeczką usypiamy sumienie. Na co dzień cały czas uważamy wschód za gorszy świat. A mieszkających tam ludzi za głupków i bandytów. Jakiś przykład? Proszę bardzo! Oto w momencie, w którym liczba ofiar na Majdanie przekroczyła siedemdziesiąt, do Ulubionego zadzwonił kumpel. Kiedyś razem wynajmowali mieszkanie. Kumpel z troską w głosie spytał, czy Ulubiony trzyma się, czy nie przeżywa za bardzo, czy jego rodzina jest bezpieczna. Jednak w drugich słowach zdradził, z czym naprawdę dzwoni. Ano z pytaniem, czy Ulubiony, po starej znajomości, nie mógłby mu pomóc. Bynajmniej nie w przeniesieniu kanapy, nie w skopaniu ogródka czy przetłumaczeniu tekstu z rosyjskiego lub ukraińskiego na polski. Ulubiony miałby odegrać rolę Ukraińskiego bandyty! Oto znajomy wynajął jakiejś babie mieszkanie, ta zalega z mu z opłatami już ileś tam tysięcy, wiec jest prośba do Ulubionego: „Zadzwoń do tej baby, nakrzycz na nią po ukraińsku, a jak ona ze strachu przed ukraińską mafią mi odda kasę, to ja ci odpalę 10 procent tego jej długu.”
Ja się uśmiałam z głupoty kumpla, ale Ulubiony się nie śmiał. On to po prostu już nie pierwszy raz słyszał. Propozycji, by dorabiać sobie strasząc ludzi, tylko dlatego, że jest za wschodniej granicy, miał sporo. Wszystkie od Polaków! Bo Majdan, Majdanem, walka Ukraińców o wolność fajnie wygląda i nam się nasze zrywy przypominają i z Powstaniem Warszawskim porównujemy, powzruszamy się trochę, ale… nie zapominajmy, że tam przecież walczą banderowcy, gangsterzy i w ogóle bandyci. No niestety, jak przychodzi, co do czego, to taki jest odbiór ukraińskiego społeczeństwa przez nasze. Sąsiad, którego poprosiłam o pomoc w odpaleniu samochodu, którym przez 10 dni nie jeździłam. (Dostałam do testów dziennikarskich peugeota 208 – fajne autko, kończę właśnie pisać swój babski test.) Gdy znajomy już odpalił mi samochód, to pytał, jakie są poglądy męża. W domyśle było, że może banderowiec? Bo znajomy Ukraińcom Wołynia nie daruje! Nie pytałam czy dumny jest z „Akcji Wisła”, bo nie o to mi chodzi, by jątrzyć. Historia jest i była okrutna dla obu narodów. Oj naczytałam się w swoim czasie wspomnień Wołyniaków, którzy przeżyli rzeź na wschodzie. A i Ulubionego dziadek, który przecież był Polakiem i mieszkał pod Stanisławowem, stracił wtedy dwóch (czy nawet trzech) braci. Wyrżnęli mu ich właśnie banderowcy.
Nie wiem, ile wody musi upłynąć w Bugu, by stereotypy, o których tu w swoim czasie pisałam, przestały mieć znaczenie. By Ulubiony, przestał odbierać telefony, w których polscy znajomi proponują mu zabawę w gangstera i straszenie ludzi rosyjskim czy ukraińskim akcentem. Co ma się stać, by wykształcony i zawodowy aktor otrzymywał propozycje gry godne wykształconego człowieka i aktora? Miałam o tym nie pisać, ale niech tam! Całkiem niedawno jeden reżyser, którego imię i nazwisko przemilczę, ale dodam, że nie skończył reżyserii w szkole filmowej, a socjologię w Collegium Civitas, zaproponował mu (oczywiście przez agenta) rolę w filmie za stawkę… 300 złotych dziennie. Dla niewtajemniczonych powiem, że dla zawodowego aktora najniższa stawka w serialu jest 700, a w filmie 1500 złotych. Zważywszy, że aktorzy nie grają 31 dni w miesiącu, a już na pewno nie miesiąc w miesiąc, w większości są zaś tacy, którzy grają kilka dni w roku, łatwo policzyć, że wyżej wymienione kwoty to nie są kokosy. Status gwiazdy filmu czy teatru ma przecież niewiele osób. Ulubiony spytał agenta, co to jest za propozycja, przecież stawka jest poniżej krytyki. Już miał kiedyś propozycję bycia „stojącą na półce głową” w „Szymon Majewski Show” za 150 złotych. Wtedy spytał, czy zleceniodawca jest pewien, że do bycia „stojącą na półce głową” naprawdę jest potrzebny ktoś ze szkołą aktorską? W czasie tej ostatniej rozmowy o roli za 300 złotych dziennie (przez całe dwa dni filmowe), agent przyznał, że powtarza propozycję reżysera tylko z obowiązku. Nie chce mówić reżyserowi, że dzwonił, a nigdzie nie dzwonił, ale domyślał się, że taka będzie odpowiedź Ulubionego, bo sam uważa, że ta stawka to jakaś granda. I tak od słowa do słowa okazało się, że jest to stawka zaproponowana przez reżysera specjalnie dla Ulubionego, bo przecież jest „ruskim”, a „ruskim” nie ma sensu płacić lepiej! Ulubiony poprosił więc o powtórzenie reżyserowi, by udał się pod „ruską” ambasadę i zgarnął jakiegoś obywatela wchodzącego tam w sprawach urzędowych. Bo na cholerę mu aktor? Zresztą… skoro reżyser uznał, że jemu nie potrzebne były studia reżyserskie, a aktorom nie są potrzebne studia aktorskie, to niech szuka do obsady ludzi gdzie popadnie. Przyznam, że szkoda, że ktoś o wykształceniu socjologicznym, ma takie klapki na oczach. Jak to świadczy o poziomie skończonej przez pana reżysera uczelni? Tak tylko pytam. W każdym razie na podstawie tych wszystkich wydarzeń wywnioskowaliśmy, że w Polsce, której posłowie jeżdżą na Majdan wspierać naród ukraiński, można tak naprawdę sekować obywateli Ukrainy. Nawet tych, którzy w połowie (jak Ulubiony) są biało-czerwoni. Można więc zawodowemu aktorowi o obywatelstwie ukraińskim zaproponować 1/5 najniższej stawki, bo w końcu każdy „ruski” (a w tym naszym myśleniu „ruskiem” będzie tu i Białorusin, i Ukrainiec, i Rosjanin) to głupek. A głupek to wiadomo, że tylko do taczki się nadaje, ewentualnie wzięcia w rękę kałacha. Można mu więc zaproponował, by straszył kałachem i swoim akcentem tych, którzy uczciwym i dobrym Polakom zalegają z kasą. Tym samym Polakom, którzy jak przychodzi, co do czego, to palą w oknie świeczkę. Taki woskowy plaster na sumienie i tak skażone stereotypami.
Nie chcę, by ktoś pomyślał, że Ulubiony zadziera nosa i woli leżeć i zbijać bąki niż iść do pracy. Akurat jest facetem, który jak nie ma pracy w swoim zawodzie potrafi remontować meble, (co już zresztą raz pokazywałam), potrafi zatrudnić się, jako listonosz na poczcie, kelner w knajpie, czy „rozstawiacz” towaru na półkach w hipermarkecie. I to za o wiele mniejsze pieniądze niż zaproponowane mu 300 złotych dniówki w filmie). Zdarzało mu się też grać w etiudach studenckich za darmo! Bo nie o to chodzi, by za każdym razem dostawać mnóstwo pieniędzy, ale by czuć, że się jest traktowanym z godnością. W przekazanej mu propozycji od pana reżysera, absolwenta socjologii na Collegium Civitas, tego poszanowania godności człowieka trochę zabrakło. Ale tak to już jest. Dla przeciętnego Polaka ludzi zza wschodniej granicy można zdeptać. Godności nie mają, a nawet jak któryś ma – to pies z nim. W końcu to „ruski”. A „rusków, jak mrówków”!
PS A jeśli czytają mnie jakieś agencje aktorskie to zapraszam z propozycjami dla Ulubionego. Może nie tylko do ról bandytów i ruskich głupków, bo po tym, jak w serialu „Pierwsza miłość”, jako bandzior „Iwan”, (że też innych imion na wschodzie brak!) pobił jedną z bohaterek, to go w sklepie osiedlowym obsłużyć nie chcieli. Może raz weźcie go na naukowca, lekarza lub amanta? Do jasnej cholery! Chociaż wy przestańcie już z tymi stereotypami. Nie tylko jeśli idzie o narody, ale także o typ urody. Wierzcie mi, że nie wszystkim kobietom podoba się Brad Pitt.