Ludzie różnie wchodzą w Nowy Rok. Jedni ze śpiewem na ustach, drudzy z procentami alkoholu we krwi, jeszcze inni śpiąc, czytając itd. Ja weszłam pracując. Było ciężko i to z wielu powodów. Ale nie o tym chciałam napisać. Do domu wracałam niewiele po północy. Jechałam samochodem z Ulubionym i przyjaciółką. Plan był ambitny. Dotrzeć do domu natychmiast wysadzając przyjaciółkę po drodze. W końcu z redakcji pod dom mam zaledwie 4 kilometry. Latem często chodzę na piechotę. Chciałam odwieźć przyjaciółkę pod sam dom w Aleję 3-go maja, ale powiedziała, ze może wysiąść na wiadukcie mostu poniatowskiego i zejść na dół schodami. W sumie faktycznie. Zejdzie schodami i…. już będzie w domu. Szybko jednak okazało się to wszystko niemożliwe, bowiem na rondzie de Gaulle’a droga w kierunku Pragi Południe była zablokowana przez policję. Przed Stadionem Narodowym trwał przecież sylwestrowy koncert. Zdecydowałam się więc skręcić w prawo w kierunku placu Trzech Krzyży, zjechać Książęcą i tamtędy dotrzeć w Aleję 3-go maja. Pierwsza stłuczka, którą widziałam była przy szpitalu na Czerniakowskiej. Dlatego skręciłam w Kruczkowskiego. Z tej strony wjazd w Aleję 3-go maja był trudny, bo ulicami chodziła masa pijanych ludzi. A ja niczego się tak nie boję, jak idącego po ulicy pijanego człowieka lub jadącego na rowerze pijanego rowerzysty. Nigdy nie wiadomo, kiedy zatoczy się pod koła. W pewnym momencie jechałam więc 15 kilometrów na godzinę. Po wysadzeniu przyjaciółki w Alei 3-go maja ruszyłam w kierunku Ludnej, by wyskoczyć na Wisłostradę. Zamierzałam przejechać do domu Mostem Łazienkowskim. Niestety w remoncie są wiadukty w kierunku Pragi (o czym na śmierć zapomniałam) więc pozostała mi jedynie jazda w kierunku Mostu Siekierkowskiego. I tak zamiast planowanych czterech kilometrów zrobiłam cztery razy tyle. Na Wisłostradzie było już luźniej. W okolicy Mostu Siekierkowskiego minęła nas para na rowerach. Ewidentnie na dwóch kółkach spędzali sylwestra, co zresztą bardzo nam się podobało.
Jak wygląda Warszawa nocą, widziałam wielokrotnie, ale chyba pierwszy raz widziałam sylwestrową Warszawę na żywo. Na ulicach nieprzebrane tłumy. Policji zatrzęsienie. W oddali sygnały karetek i wozów strażackich. Jednym słowem metropolia panie! Nie da się ukryć. Ale im dalej od centrum – tym kameralniej. Para, która spędzała Sylwestra pedałując przez miasto – rozczuliła mnie. Najbardziej nas jednak wzruszył widok Klubu Kultury Saska Kępa, w którym odbywał się kameralny sylwester. Przez zaciemnione szyby widać było sylwetki par tańczących w rytm jakiejś muzyki. Wokół cisza i spokój. Podobno średnia wieku na takim sylwestrze to 55 lat. Ulubiony stwierdził, że chętnie by poszedł. „To dopiero może być ciekawe!” – stwierdził. Cóż… wokół było tak spokojnie, jakby 2 kilometry dalej w okolicy Stadionu Narodowego nie odbywała się żadna impreza. Czas jest pojęciem względnym. Dla jednych rok to mało, dla innych dużo. W sylwestrową noc przekonałam się, że odległość potrafi być tez pojęciem względnym oto nagle 4 kilometry dzielące moje miejsce pracy od domu zmieniły się w niemal wieczne 16, a z drugiej strony 2 kilometry dzielące klub kultury Saska Kępa od Stadionu okazały się przestrzenią kosmiczną. Świat jest niezwykły. Oby taki był ten rok. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu.