Kiedy ostatnio pisałam o synu chrzestnym moich rodziców odezwał się do mnie pewien proszący o zachowanie anonimowości ksiądz, który trochę innymi słowami niż moja mama i trochę obszerniej wyjaśnił, że „różnych Bozia ma lokatorów”. Napisał też coś jeszcze. „Otóż wszyscy ludzie, a tym bardziej księża, dzielą się na wie bardzo wielkie grupy: na świętych z prawdziwego zdarzenia (moim zdaniem wśród ludzi świeckich takich ludzi jest mniej więcej tyle samo, co pośród księży, zakonników i sióstr zakonnych) i na grzeszników także z prawdziwego zdarzenia, a takich też jest sporo zarówno wśród świeckich, jak wśród duchownych.”
W swoim życiu poznałam dwie święte osoby. Obie były osobami duchownymi. O jednej, czyli księdzu Romanie Indrzejczyku, w swoim czasie tu pisałam. Druga święta osoba, którą poznałam, to stryjeczna siostra mojego dziadka Bronisława Piekarskiego – Zofia Brudzińska Franciszkanka Służebnica Krzyża (jej mama Maria była rodzoną siostrą mojego pradziadka Ludwika Piekarskiego). Pierwszy raz zobaczyłam ją w 1979 roku. Tata zabrał mnie do niej w odwiedziny, bo przyjechała z Lasek do kościoła św. Marcina. Pamiętam, jak dotykała dłońmi mojej twarzy, a ja pokazywałam jej mój medal z Janem Pawłem II-gim wybity z okazji pierwszej pielgrzymki papieża do Polski. Moja stryjeczna babka była niewidomą zakonnicą. Straciła wzrok w latach 20-tych na skutek tyfusu powrotnego. Miała 23 lata, gdy rosyjski lekarz w Kijowie powiedział jej: „Moje dziecko, ty musisz się trzymać blisko pana Boga, bo nie będziesz widziała, siatkówka zrujnowana, a to co zostało, w naszych warunkach życia, długo służyć nie będzie.”. Już wtedy nie miała widzenia bocznego. Resztki wzroku straciła w więzieniach śledczych, do których została wtrącona za pracę nauczycielską na kresach wschodnich. Którejś nocy kazano mi iść na śledztwo do dalszego gmachu więziennego, nie widziałam nawet drogi. Zboczyłam i tłumaczyłam żołnierzowi, ze źle widzę, ale on myślał, że chcę uciekać. Walił karabinem i krzyczał: „Nie udawaj – idź, bo cię zastrzelę”. Szłam, pewno znowu zbłądziłam, bo usłyszałam drugiego żołnierza: „Stój, bo będę strzelał”. W tych podwójnych ciemnościach, nocy i wzroku, doszłam na okrutne, przerażające śledztwo. Takie nocne wędrówki na śledztwo powtarzały się szereg razy, stawały się one jednak coraz bardziej męczące, bo widziałam coraz słabiej. W macierzyńskie ręce Matki Bożej oddałam moją ślepotę, a Matka Boża doprowadziła mnie do Lasek. – Napisała w spisanych po latach wspomnieniach, których fragmenty udało się tacie opublikować w pierwszym numerze pisma „Niepodległość i pamięć”, jeszcze w 1994 roku. Było to już po śmierci Siostry, która w zakonie Franciszkanek Służebnic Krzyża, założonym przez matkę Elżbietę Czacką przybrała imię Jana. Zostało mi po niej sporo dobrych wspomnień, rozmów o szkole, nauce, a także maszynopis pamiętnika, oraz kilka świętych obrazków. Jeden niestety kiedyś ukradziono mi wraz z portfelem. Całość pamiętnika ukazała się drukiem już po śmierci mojego Ojca. Dowiedziałam się o tym przypadkiem dopiero kilka miesięcy temu i bezskutecznie poszukuję tej książki.
Siostra Jana nigdy nikogo nie piętnowała. Pamiętam, jakie wrażenie na mnie zrobiła opisana przez nią historia opieki nad umierającą na gruźlice Rosjanką, od której odwrócił się nawet mąż. Opisała to, bo był to wstęp do historii, jak wszyscy Polacy na kresach mieli wtedy wyrok śmierci. Nie chodziło jej o opisanie swojego bohaterstwa czy miłosierdzia. W swoich wspomnieniach nie zawarła szczegółów dotyczących przesłuchań i tortur, jakim została poddawana w latach 30-tych. Nie opowiedziała też nawet słowa o swojej działalności na Ukrainie w latach 70-tych i 80-tych, a wiadomo, że tworzyła tam ukryte domy zakonne i narażając się przemycała Pismo Święte, różańce i medaliki. Złożyła jednak obietnicę Prymasowi Stefanowi Wyszyńskiemu, że będzie milczała. Jak wyglądał ten przemyt? Tajemnicę zebrała ze sobą do grobu.
Siostra Jana, mimo utraty wzroku, w czasie Powstania Warszawskiego opatrywała rannych żołnierzy z Grupy Kampinos, którzy zawitali do prowadzonego przez siostry zakonne szpitala w Laskach. Jak radziła sobie niewidoma zakonnica? Ba! Od czego serce, wrodzona inteligencja i dobroć? Miała otwarte ramiona dla wszystkich.
Świętych jest wokół nas sporo, choć czasem trudno ich dostrzec. Zwłaszcza dziś, gdy liczą się głownie pieniądze i stan posiadania. Szukając tych opublikowanych w formie książki wspomnień mojej stryjecznej babki natrafiłam w sieci na opinię o książce: „tę książkę warto przeczytać choćby po to żeby zapoznać się co skłania kobiety by zostać zakonnicami, czy jest to zawsze powołanie?”. No właśnie…. czy w przypadku Zofii, która przybrała imię Jana było to powołanie, czy nie? W 1903 roku czteroletnia Zofia Brudzińska zginęła. „Po wielu poszukiwaniach znaleźli mnie w jednym z olbrzymich kościołów Warszawy na najwyższym stopniu przed tabernakulum. Wiedziałam, że tu mieszka Bóg. Odtąd co dzień chodziłam tam z Ciotunią.” – Napisała we wspomnieniach. Miała naście lat, gdy zapragnęła nieba. I szczerze wierzę, że tam jest!
„Różnych Bozia ma lokatorów”, że znów zacytuję moją mamę. Myślę jednak, że spotkanie na swojej drodze prawdziwego Świętego czyni nas szczęśliwszymi. I nie jest ważne czy jesteśmy wierzący. Świętość po prostu się czuje. Ona i onieśmiela i zachwyca. Siostra Jana mnie zachwycała i onieśmielała. Ksiądz Roman, o którym w swoim czasie pisałam – też.
PS. Jeśli ktokolwiek z czytelników ma w swoich zbiorach książkę Siostry Jany – Zaślubiona wschodowi. Wspomnienia i nie jest mu ona do szczęścia potrzebna – chętnie odkupię, bo od wielu miesięcy bezskutecznie próbuję ją zdobyć.
ISBN: 978-83-7424-510-4
Autor: Siostra Jana Zofia Brudzińska FSK
Wydawca: Święty Paweł
Tytuł: Zaślubiona Wschodowi. Wspomnienia
Ilość stron: 136
Oprawa: oprawa broszurowa
Format: 12.5×19.5 cm
EAN: 9788374245104
Rok wydania: 2008