Pojechaliśmy wczoraj z Ulubionym do Nowego Dworu Mazowieckiego, a co za tym idzie do Twierdzy Modlińskiej. Ulubiony był tam pierwszy raz w życiu, ja któryś tam. Do Twierdzy mam wielki sentyment. Mój dziadek Bronisław Piekarski był inżynierem budowy wodociągów i kanalizacji i kanalizował zarówno Nowy Dwór, jak i modlińską twierdzę. Ostatnio podczytujemy jego książkę wspomnieniową „Tak zapamiętałem” i tam tata napisał m.in.:
„(…) Odkąd ojciec rozpoczął budowę wodociągów w Nowym Dworze, a potem magistrali wodociągowej dla Centrum Wyszkolenia Saperów w twierdzy modlińskiej, wakacje spędzaliśmy w Nowym Dworze. Zawsze miały one dla nas niezwykły urok — pływanie kajakiem po Narwi, łowienie ryb, włóczenie się po budowie ojca, gdzie zawsze pan, Paszeniuk, cieśla, zrobił nam jakąś zabawkę, łódkę czy szczudła, albo towarzyszenie ojcu w wyjazdach do twierdzy i moc różnych niespodzianek.
(…) Robotnicy, chcąc ojcu zrobić niespodziankę, przygotowali parkiet z platform do szalunku, sprowadzili orkiestrą i zabawa była na sto dwa. Myśmy z Antkiem poczuli się swobodniejsi. Dorośli byli zajęci sobą — tańczyli do późna. Wieczorem, przy ognisku rozpalonym nad Narwią, echo niosło słowa modnej wówczas, ckliwej a jakże niestety proroczej piosenki: „… za rok, za dzień, za chwilę razem nie będzie nas…”
Każdy dzień tego lata przynosił nam miłe niespodzianki. Gdy ojciec zakończył budowę kanału burzowego z placu Solnego do Narwi, pozwolił mnie i Antkowi przejść tym kanałem. Na prośbę mamy jeden z robotników na budowie, Fredek Kelm, miał nam w tej wyprawie towarzyszyć. Był Niemcem z pochodzenia. Obydwaj z Antkiem bardzo go lubiliśmy, a ja szczególnie, ponieważ bardzo często woził mnie na rowerze, na ramie. Zaopatrzeni w latarki elektryczne, rozpoczęliśmy naszą eskapadę. Pierwszy do kanału zszedł pan Fredek. Szliśmy na czworakach, ponieważ wysokość kanału nie przekraczała sześćdziesięciu centymetrów. W połowie drogi pan Fredek krzyknął: „Chłopcy! Uwaga, przeszkoda!” Wystraszyłem się trochę, zwłaszcza że zgasła mi latarka, ale za chwilę usłyszałem śmiech Antka. Przeszkodą okazała się zielona żabka, która jakimś cudem zawędrowała kilkadziesiąt metrów od brzegu Narwi.
Gdy wyszliśmy z kanału brudni, z poobcieranymi łokciami i kolanami, czekała na nas mama z ręcznikiem i mydłem. Nie była zadowolona z naszej wyprawy, ale udobruchał ją wesoły uśmiech pana Fredka.*)
(…) Piękne to były wakacje i Nowy Dwór był pięknym miasteczkiem: z dwoma kościołami — katolickim i ewangelickim — synagogą, rzeźnią, tartakiem i oczywiście magistratem, z którego czasami wychodził z bębnem policjant, ogłaszając różne zarządzenia burmistrza. Najbardziej ciekawiły mnie sklepiki w piętrowych drewniakach i stragany na rynku.
Dwa czynniki określały charakter miasta: Żydzi i wojsko. Obyczaje Żydów, których obserwowałem w Nowym Dworze, dla mnie zamieszkałego w Warszawie, w dość ekskluzywnej dzielnicy, miały blask egzotyki. W każdą sobotę ruch na ulicy zamierał. Większość sklepów była pozamykana, bo szabas. Za to w pozostałe dni tygodnia, oczywiście poza niedzielą, na ulicach roiło się od ludzi. Żydowskie sklepy kusiły. Można w nich było wszystko kupić. Pejsaci sprzedawcy mieli długie, czarne chałaty i czarne okrągłe jarmułki na głowach, a sprzedawczynie długie kwiaciaste kiecki i ufryzowane peruki. Na Warszawskiej, przed magistratem, sklep z artykułami technicznymi prowadził pan Natan Blatt, zwany Beniusiem. On nosił się normalnie, zaś nieco dalej, po stronie przeciwnej, właściciel sklepu z wędkami i przyborami rybackimi, wysoki, chudy, z długimi czarnymi pejsami, chodził w chałacie aż do samej ziemi i strasznie szwargotał.
Obok budynku Pocztowej Kasy Oszczędności, w którym rodzice wynajmowali tego roku mieszkanie, mieściła się żydowska szkoła. Podczas przerw panował w niej iście żydowski harmider. Niejednokrotnie podpuszczani przez starszych wyrostków toczyliśmy bójki z uczniami tej szkoły.
Gdy utonęła w Narwi córka starego Hanzyna, przed domem zebrał się tłum. Z wnętrza dochodziło zawodzenie płaczek. Lament płaczek towarzyszył też konduktowi pogrzebowemu aż na cmentarz. Po raz pierwszy i ostatni widziałem wówczas prawdziwy żydowski pogrzeb. Wprawdzie rok przedtem uczestniczyłem w pogrzebie Marii Monk, przyjaciółki szkolnej mojej mamy, na cmentarzu żydowskim na Okopowej, ale ponieważ była to rodzina zasymilowana, pogrzeb ten nie różnił się wiele od katolickiego, chociaż prowadził go rabin i towarzyszyły płaczki.
Któregoś dnia wraz z Antkiem poprosiliśmy naszego przyjaciela, pana Antka Kamińskiego, żeby nas zaprowadził do synagogi **). Chcieliśmy zobaczyć, jak „kiwa się Żyd na pokucie”. Jeden z kolegów miał bowiem taką zabawkę: na dwóch łukowatych wklęsłych poręczach oparta swobodnie sylwetka rabina z długą brodą i w długim chałacie, wprowadzona w ruch wahadłowy, przez przeszło minutę „kiwała się na pokucie”. Chcieliśmy to zobaczyć w rzeczywistości. Weszliśmy do synagogi. Z wnętrza, w którym panował półmrok, wiało chłodem. Pośrodku rabin ubrany w czarną haftowaną szatę, w dużej czapie na głowie, bił pokłony w kierunku podium, na którym wisiał duży zapisany papier, oprawny w dwie srebrne korony. Rabin monotonnym gardłowym głosem powtarzał werset modlitwy, podnosząc co chwila rękę do góry. Na przedramieniu miał przywiązane srebrne kanciaste pudełeczko. Onieśmielony nieznanym widokiem zorientowałem się w pewnej chwili, że jestem w czapce na głowie. Zdjąłem ją szybko. Przysunąłem się do brata i chwyciłem go za rękę. W tym momencie rabin usłyszawszy, że ktoś jest w świątyni, odwrócił się ku nam. Na czole miał przywiązane takie samo srebrne pudełko jak na przedramieniu. Popatrzył na nas i wskazując na mnie palcem, zaczął coś bardzo głośno i gniewnie krzyczeć po żydowsku. Ze strachu włosy stanęły mi dęba na głowie. Wybuchnąłem płaczem, przytulając się do brata. W tym momencie pan Antek wcisnął mi czapkę na oczy. Rabin uspokoił się i zaczął mówić coś do pana Antka łamaną polszczyzną. Nie docierała do mnie treść rozmowy. Nie mogłem się uspokoić. Z łomocącym sercem ciągnąłem wszystkich do wyjścia.
Okazało się, że obraziłem Jehowę, wchodząc do świątyni bez nakrycia głowy. Od tej pory omijałem synagogę z daleka. Nie przypuszczałem wówczas, że za kilka miesięcy nie będzie w Nowym Dworze już ani synagogi, ani rabina, ani chederu, ani Żydów.”
(…) W Nowym Dworze wojska było pełno. Codziennie oglądaliśmy rano i w południe kompanie saperów i baloniarzy w stalowych lotniczych mundurach, którzy maszerowali na ćwiczenia. Dwukrotnie tego lata widziałem, jak saperzy niemal błyskawicznie budowali most pontonowy przez Narew koło Okunina. Z pólka wyjechało nad brzeg Narwi kilkanaście ciężarówek z pontonami. Samochody stanęły tyłem do brzegu. Żołnierze momentalnie zrzucili pontony i spuszczali na wodę, łącząc je już na brzegu drewnianymi szerokimi kładkami. Ostatni ponton odepchnęli w górę biegu rzeki i most porwany prądem połączył oba brzegi.
Wielokrotnie też jeździłem z ojcem do twierdzy. Bardzo mnie zawsze ciekawiło sprawdzanie przepustki przez wartownika, który na karabinie miał nasadzony bagnet, a pas obciążony ładownicami. Oddając przepustkę, stawał na baczność i salutował.
Wielką frajdę zrobił nam kiedyś ojciec, oprowadzając nas po kazamatach twierdzy. Właśnie podczas dokonywanych przez niego prac budowlanych odkryto nieznaną dotychczas, zamurowaną kazamatę, w której u sklepienia wisiało mnóstwo zeschniętych nietoperzy. Ojciec pozwolił nawet Antkowi wziąć jednego na lekcję przyrody. Obdarował nas również kilkoma armatnimi pociskami kartaczowymi z wojen napoleońskich, znalezionymi kiedyś podczas robienia wykopów pod wodociągi na ulicy Generała Zajączka w twierdzy.
Lato 1939 roku było bardzo gorące i burzliwe. W rzeczywistości i w przenośni. W rzeczywistości — bo pamiętam dwie olbrzymie burze. Jedna z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci. Któregoś dnia będąc na budowie u ojca, dostrzegliśmy zbierające się na niebie potężne czarne chmury. Postanowiliśmy wrócić do domu. Szliśmy dość śpiesznie. Na rogu uliczki prowadzącej na plac Solny, pod płotem na brzegu rynsztoka, gramoliły się dwa maleńkie kociaki, ledwo przejrzałe na ślepka. Chcieliśmy je zabrać, ale mama nam powiedziała, że nie możemy ich odbierać matce, są za małe, a ponadto musimy się śpieszyć, bo burza nadciąga. Na niebie widać już było błyskawice i dały się słyszeć pierwsze grzmoty. Gdy byliśmy na placu Solnym, lunął deszcz. Ruszyliśmy biegiem z powrotem do baraku, w którym się mieściło biuro ojca. Ledwie zdążyliśmy się schronić, gdy w dach załomotało. Spadł grad, którego grudki miały wielkość gołębiego jajka. Wicher był taki, że zdawało nam się, iż zmiecie nasz barak. Gdy wyszliśmy po burzy, grudki lodu można było zbierać garściami, a ulicami, nie tylko rynsztokami, płynął wartki potok deszczówki. Kotków na brzegu rynsztoka pod płotem już nie było, a gdy godzinę później ze znajomym ojca wyjechaliśmy motorem z przyczepą w kierunku Dębinki, po obu stronach szosy leżały poprzewracane przez wichurę olbrzymie kilkusetletnie drzewa. Nasz znajomy dorożkarz, pan Jurkowski, nim zdążył się schronić przed burzą, od grudki gradu zarobił olbrzymiego guza mimo ceratowej dorożkarskiej czapki.
Ta burza, los kotków były jakby zapowiedzią innej burzy, która nadciągała.
Coraz częściej mówiono o Hitlerze, Chamberlainie, o korytarzu. Często padały słowa: ultimatum, wojna.
(…) Wówczas, w sierpniu 1939 roku, na wezwanie burmistrza Nowego Dworu, pana Przedwieckiego, wszyscy mieszkańcy miasta wzięli udział w kopaniu rowów przeciwlotniczych i przeciwczołgowych. Myśmy też z bratem kopali zawzięcie. Pamiętam, jak koło nas z perlistym potem na czole kopał stary Hanzyn. Całe przedpole nad Narwią od strony Okunina pokryły głębokie rowy.|
27 sierpnia, w niedzielę, mieliśmy wrócić do Warszawy. Rano poszliśmy z mamą i jednym z przyjaciół ojca w kierunku stacji. Gdy zbliżaliśmy się do torowiska, z daleka dochodził stukot kół pociągu, przez który przebijały się słowa żołnierskiej piosenki: „…nie noszą lampasów, lecz szary ich strój, nie noszą ni srebra, ni złota…”Torami w obydwu kierunkach mijały się transporty wojskowe. W otwartych wagonach towarowych stali żołnierze w pełnym rynsztunku i śpiewali. Pokiwaliśmy im rękami. Machali nam w odzew serdecznie. Gdy w pewnym momencie jeden z pociągów przystanął, mama podbiegła do wagonu i wręczyła żołnierzowi bukiet zerwanych przed chwilą polnych kwiatów.
Wieczorem spakowaliśmy walizki i nasz przyjaciel, pan Jurkowski, odwiózł nas na stację do Modlina. Ojciec nazajutrz miał się przenieść do twierdzy.
Na stacji w Modlinie pełno było wojska. Na bocznym torze przykuł moją uwagę pociąg pancerny pomalowany w zielone łaty, z reflektorami przeciwlotniczymi na dachach wagonów. W tłumie padały wyraźnie słowa: „nie damy się”, „wojna”, „mobilizacja”. Wśród czekających na pociąg było wielu młodych ludzi z drewnianymi walizeczkami zamykanymi na kłódki. To rezerwiści wezwani do macierzystych jednostek. Jeszcze na stacji naciągnęliśmy z bratem mamę, żeby nam kupiła fotografie polskich okrętów wojennych: „Wichra”, „Błyskawicy”, „Groma”, „Burzy”, „Gryfa”, „Orła” i „Sępa”.
Uścisnąwszy ojca, wsiedliśmy do pociągu. Gdy wjeżdżaliśmy w tunel mostu, popatrzyłem jeszcze na twierdzę. W dalekim planie rysował się głęboki korytarz z czerwonej cegły z białym obramieniem. To brama Ostrołęcka twierdzy, w którą właśnie wjeżdżały zaprzęgi artyleryjskie.”
Gdy wczoraj zwiedzaliśmy Nowy Dwór próżno było szukać czegokolwiek, co opisał tata w swojej książce. Nie było nie tylko sklepu Pana Beniusia czy Synagogi, ale nie było nawet śladu po Żydach. Rynek stanowiły nowe domy. Jedyny wyjątek budził przerażenie.
Widok tego domu od strony podwórka…
W przeciwieństwie do Nowego Dworu i jego przedwojennych budynków modlińska twierdza stała, jak kiedyś. Tyle, że w coraz gorszym stanie. Chodziliśmy po jej terenie, każde ze swoimi myślami, ale też i z jedną wspólną…, co zrobić, by tak nie niszczała?
Brama „Kolejowa” (przekop) zw. także „gen Szylinga”.
Brama „Kolejowa” (przekop) zw. także „gen Szylinga”.
Brama „Kolejowa” (przekop) zw. także „gen Szylinga”.
Brama „Kolejowa” (przekop) zw. także „gen Szylinga”.
Mury okopu Bramy Ostrołęckiej
Brama Ostrołęcka
Ja na małym tarasiku widokowym na tle jednego z mostów…
Mury obronne
widok na budynki elektrowni…
Wieża wschodnia „biała”
Ruiny spichlerza zbożowego wzniesionego w 1844 roku wg. projektu architekta Jana Jakuba Gaya.
Jeszcze jeden widok na ruiny spichlerza zbożowego wzniesionego w 1844 roku wg. projektu architekta Jana Jakuba Gaya.
Kojec artyleryjski i jego wnętrze
Kojec artyleryjski i jego wnętrze
Kojec artyleryjski i jego wnętrze
Koło bramy Napoleona
Brama Napoleona
Widok na koszary obronne. To najdłuższe koszary w Europie – długość w obwodzie 2250 metrów.
Agencja Mienia Wojskowego wystawiła twierdzę na sprzedaż. Nikt nie chce jej kupić. AMW zaczynała od oferty dwustu dwudziestu milionów złotych. Ostatnia, dziewiąta już oferta sprzedaży twierdzy w przetargu opiewa na 35 milionów. Jak napisały media: „Ostatni raz wojskowa agencja próbowała sprzedać Twierdzę Modlin w lutym. Cena wywoławcza wynosiła wówczas 56 mln zł, przy czym kupujący dostałby 50-procentową bonifikatę ze względu na to, że jest to budynek zabytkowy. To oznacza, że twierdzę mógłby kupić ktoś dysponujący już tylko 28 mln zł. Chętnych nie było. Teraz cenę zabytkowej cytadeli ścięto aż o 40 proc. Razem z 57 hektarami ziemi trafia na sprzedaż z ceną wywoławczą 35 mln zł – po odliczeniu bonifikaty za zabytek oznacza to, że właścicielem fortyfikacji można zostać już za 17,5 mln zł. To cena niższa niż 374-metrowego apartamentu zajmującego ostatnie trzy kondygnacje apartamentowca Złota 44 (został sprzedany za 20 mln zł).”
Wprawdzie nie mam ani jednego miliona, ale ośmielam się stwierdzić, że nie jest to duża suma. Czemu tak sądzę? Nie porównuję z apartamentem przy Złotej, ale… Oto wczoraj wyczytałam następującą informację: „Aktualne informacje przydatne mieszkańcom, turystom, studentom czy przedsiębiorcom znajdą się na nowym portalu e-DolnySlask, który powstanie w 2014 r. W poniedziałek w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Dolnośląskiego została podpisana umowa dot. jego utworzenia. Portal e-DolnySlask ma być innowacyjnym połączeniem wiedzy o regionie z portalem internetowym. Na stronie pojawią się aktualne informacje dotyczące wielu dziedzin życia na Dolnym Śląsku. Koszt jego uruchomienia ma przekroczyć 65 mln zł, a kolejne 5 mln będzie kosztowała jego obsługa przez pięć kolejnych lat. Projekt ten jest dofinansowany ze środków unijnych.” I tak myślę sobie, że jeżeli ja za swój portal (piekarska.com.pl zapłaciłam w ratach pięć tysięcy złotych), a portal Dolnego Śląska ma kosztować sześćdziesiąt pięć milionów, czyli dwa razy tyle co cała niemal dwustuletnia twierdza modlińska, (największa twierdza w Europie), to albo świat stoi na głowie, albo Polska na niej stoi, albo Dolny Śląsk zwariował. A może ja? Po prostu dla mnie zabytkowa twierdza jest więcej warta niż portal, nawet jeśli to portal całego województwa.
*) Pan Fredek zaraz po wybuchu wojny podpisał Volkslistę, ale… w domu wisi coś, co go przypomina nawet mnie, to wielki portret marszałka Piłsudskiego, który podarował na urodziny mojemu dziadkowi.
**) Nigdzie nie ma zdjęcia tej synagogi…
PS Ponieważ mam urodziny, więc przekornie…