Jak opowiadać o Powstaniu Warszawskim bez patosu, zadęcia, bogoojczyźnianej tandety, przesady i masy zbędnych słów? Jak opowiadać o czymś co stało się częścią kultury masowej? W końcu tak z Powstaniem jest. Mamy rekonstrukcje, muzeum w iście amerykańskim stylu i gry związane z Powstaniem. Budząc emocje wśród historyków i zwykłych zjadaczy chleba Powstanie Warszawskie stało się bardzo trudnym tematem dla filmowców, choć na pewno łakomym kąskiem. Na „Był sobie dzieciak” Leszka Wosiewicza z podtytułami „To się nie śniło. To jeszcze trwa.” szłam do kina z rezerwą i… przyznaje, że dawno nie widziałam tak dobrego polskiego filmu. Tak kameralnego. Tak nieprzegadanego. Tak dobrze zagranego, wyreżyserowanego i nakręconego. Z taką współczesna muzyką wplecioną w niewspółczesny film i pasującą do niego. No… może narrator mnie raził, ale właściwie nie wiem, czy przypadkiem nie dlatego, że opowiadał rzeczy, które ja znam. A przecież na film może przyjść ktoś, kto podobnie jak poseł SLD Dariusz Joński myśli, że Powstanie Warszawskie wybuchło w roku 1988 i doprowadziło do wprowadzenia rok później stanu wojennego!
Bohaterem jest „niedorobiony” maturzysta Marek, czyli jeszcze „Dzieciak” – zagrany przez Rafała Fudaleja. Dobrany świetnie zarówno pod względem urody – dość dziecinnej, jak i aktorskich możliwości. Zafascynowany jest dojrzałą kobietą, którą zagrała świetnie Magdalena Cielecka – ponętna i budząca emocje. Co zrobi „Dzieciak”, gdy okaże się, że kobieta, która zrobiła na nim takie wrażenie jednak jest Folksdojczką? Co zrobi, gdy okaże się, że jej syn jest… Zawiszakiem? Film o trudnych wyborach. O tym, że czarne nigdy nie jest kruczoczarne, a białe nigdy nie jest śnieżnobiałe. Film o tym, o czym ja często mówię w rozmowach ze znajomymi. Nigdy nie wiemy, jak kto się zachowa w chwili zagrożenia. Każdy chciałby być bohaterem. Ale czy nim będzie?
Tu nawet czarne charaktery są bardziej tragiczne niż zazwyczaj. Oprawcy z grupy Dirlewangera sprawiają, że widz zadaje sobie pytanie: kim właściwie byli ci, których rzucono do walki z naszymi chłopakami. Od razu bandytami? Czy może to wojna w nich wyzwoliła bestię?
W filmie wykorzystano autentyczne zdjęcia z kronik powstańczych, które przemieszano z dokręconymi dla potrzeb filmu. Zrobiono to tak po mistrzowsku, że momentami widz już sam nie wie, które są archiwalne, a które kręcone teraz. I podobnie, jak twórcy filmu ma wrażenie, że wszystko to, co widzi na ekranie wcale się nie śniło, ale jeszcze cały czas trwa.
Oczywiście po obejrzeniu filmu czuję też niedosyt, który wynika zapewne z prostego faktu, że to film o drobnym wycinku czegoś, co trwało 63 dni i na temat czego sporo wiem. Ale akurat taki fragment i takie epizody z Powstania wybrał reżyser. Dzięki temu film ma szanse stać się bardziej uniwersalnym i dotrzeć także do widzów zagranicznych. Film zresztą powstał, jako przeróbka poprzedniego obrazu Wosiewicza „Taniec śmierci”. Sam autor powiedział dziennikarzom, że po kolejnych pokazach poprzedniej wersji filmu, prywatnych i festiwalowych (Szanghaj, Nowy Jork, Chicago, Rochester, Bydgoszcz) zaczęły mu się mnożyć wątpliwości.
„W Rochester podeszła do mnie pewna pani, Żydówka, która miała znajomych Polaków i dlatego przyszła na film. Zapytała: „A gdzie Żydzi, co było z Żydami w tym powstaniu?”. Odpowiedziałem jej, że ostatni obóz zagłady to była Gęsiówka, w Warszawie, na Muranowie. Umieszczeni tam Żydzi z całej Europy mieli m.in. wykopywać kosztowności pochowane w piwnicach przez Żydów spędzonych wcześniej do getta. Na potrzeby wojenne Niemców oczywiście. Ten obóz wyzwolili powstańcy, a prawie wszyscy wyzwoleni przystąpili do powstania. Najlepszym przewodnikiem po kanałach warszawskich był np. Żyd o pseudonimie „Grzegorz”, cały czas w nich siedział, od czasu utworzenia getta… A ta pani: „I co? Nie dało się tego umieścić w filmie?”. Wtedy zrozumiałem, że muszę coś zrobić. Tylko jak? Nie nakręcę dodatkowych scen. Postanowiłem zmienić formułę filmu, z awangardowego eseju ze strumieniem budzących skojarzenia obrazów na przypowieść, która pozwoli mi na swobodne zbieranie faktów, dodanie tego, co potrzeba, wydobycie sensów.” Właśnie tak film zyskał narratora, który głosem Olgierda Łukaszewicza opowiada historię Powstania Warszawskiego.
Kiedy kilka razy głośno i publicznie powiedziałam, że upadek ambitnego kina rozpoczął się od „Gwiezdnych wojen” fani serii po prostu mnie zakrzyczeli. Tymczasem miałam na myśli to, że „Gwiezdne wojny” wprowadziły do kin masowego widza. Wcześniej kino było nastawione na bardziej wymagającego odbiorcę. To od bajeczki George’a Lucasa stało się rozrywką dla mas. Oczywiście nic złego w tym nie ma, ale… jest jedno ważne „ale”. Słupki popularności. Z kinem jest zresztą, jak z gazetami czy muzyką. Skoro pismo „Party życie gwiazd” ma nakład ponad pół miliona, to kto tam będzie liczył się z niespełna piętnastotysięcznym „Mówią Wieki”. Skoro stacji radiowej „Puls” podobno skoczyła słuchalność, od kiedy zaczęła grać disco polo, to kto tam będzie się liczył z RMF Classic. Tak też jest z kinem. Ambitny film zawsze zgromadzi mniej widzów niż rozrywka. Nigdy nie zbierze tez takich recenzji, jak powinien, bo ludzie jednak od kina wymagają by było głównie rozrywką. Recenzja redakcji filmweb świetnie to zresztą pokazuje.
I dlatego przyznam, że się martwię. Czy film zbyt szybko nie zjedzie z ekranów? Wielokrotnie zauważyłam, że tak się dzieje z dobrymi produkcjami nieprzeznaczonymi dla masowego odbiorcy. Tak było z „Żywie Biełaruś”, w którym zresztą zagrał Ulubiony. Znajomi się wybierali i… nie dotarli do kina, bo po tygodniu film Łukaszewicza opuścił multiplexy. Czy dotrą teraz na film Wosiewicza? Na trudny film o niełatwych wyborach? Filmowi nie towarzyszy kampania reklamowa taka, jak przy „Bitwie warszawskiej”. Nie ma tylu plakatów, nie krzyczy do nas ze wszystkich stacji telewizyjnych, radiowych i gazet. Choć tu i ówdzie pojawiają się recenzje czy wywiady z twórcami film jednak wszedł na ekrany niezwykle kameralnie. Premierę miał 1 sierpnia o godzinie W, czyli 17-tej. Na razie jeszcze jest w kinach.