Gdy w czwartek podczas biesiady literackiej Piotr Műldner-Nieckowski spytał mnie o fizjologię, o której sporo piszę i w książkach i na blogu, dopadła mnie refleksja. Coś się stało z nami – ludźmi. Przestaliśmy kochać swoje ciała. Brzydzimy się siebie. Brzydzimy się fizjologii. I jeszcze na dodatek wycieramy gumką myszką to w człowieku, co nam nie pasuje. A co nam nie pasuje? Wszystko, co jest ludzką naturą. Jak to? Ano wystarczy popatrzeć na rzeczywistość i ideał kobiety pokazywany w mediach.
Gdy oglądamy amerykańskie filmy to ludzie grubi są tam co najwyżej w komediach lub dramatach typu „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Tymczasem, gdy pojechałam po raz pierwszy do USA, to pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy byli niesamowicie grubi ludzie. Teoretycznie wiemy, że tacy są, ale skala tego jak są grubi i ilu ich jest, naprawdę skrzętnie omija media. Pierwsza niezwykle gruba kobieta, którą zobaczyłam w Stanach była tak gruba, że na jej widok zatrzymałam się, przerwałam w pół zdania i dosłownie rozdziawiłam usta w zdumieniu. Oto ulicą szła mama Gilberta Grape’a. A właściwie toczyła się. Potem już mi to spowszedniało. „Mam Gilberta” było bowiem zatrzęsienie. Ponieważ wiele z nich prowadziło za rękę dzieci, więc ktoś je kochał i kogoś ich ciała kręciły. Tymczasem na swojej drodze spotkałam wielokrotnie ludzi, którzy uważają, że gruby człowiek nie jest w stanie nikogo kręcić. Pamiętam, jak jeden mój znajomy nie mógł się nadziwić, że mojej przyjaciółki, która roztyła się po porodzie, mąż nie zostawił. Jego zdaniem powinien! Ten sam znajomy twierdził zresztą, że jak kogoś podniecają kobiety o rubensowskich kształtach, to jest to nienormalne, a nawet zboczone. Tymczasem ja pytam: gdzie jest norma? Kto ją ustala? Kto twierdzi, że piękna kobieta to tylko kobieta szczupła? I dlaczego to jego ma być na wierzchu? Starożytni uważali, że o gustach się nie dyskutuje. Mieli moim zdaniem rację. A kanon piękna przez lata się zmienia. Wystarczy spojrzeć na Wenus z Willendorfu i porównać z tą Boticellego. Gdy czytamy „Nanę” Emila Zoli mamy tam opis głównej bohaterki, która stanęła naga na scenie, z duża pupą, biustem i brzuchem. Na taki widok zachwycony nią student krzyknął jedno słowo: „Bajeczna”. Był nienormalny? Nie! Pewnie taka była wówczas moda, to kręciło Emila Zolę i jemu współczesnych. Gdy jeżdżę na spotkania autorskie i czasem pokazuję zdjęcie klasowe z podstawówki często pada pytanie, w kim kochali się chłopcy z klasy. Gdy pokazuję w kim – zawsze wszyscy są zdziwieni i rozczarowani. Oto ta „najładniejsza w klasie bez dwóch zdań” zdaniem współczesnych nastolatków nie byłaby dziś najładniejszą. Po prostu cały czas zmienia się kanon.
Photoshop sprawił, że powoli zapominamy jak wygląda rzeczywisty człowiek. Ostatnio na okładkę jednego z pism trafiła Tina Turner. Ze zdjęcia wynika, że mimo 70-tki na karku nie ma żadnej zmarszczki. Nie wiem czy gratulować jej czy grafikom? W to, że ludzie ze zdjęć tak wyglądają w rzeczywistości, dawno przestałam wierzyć. Paradoksalnie pilnuję, by moich zdjęć z sesji nie retuszowano. Mam więc na nich tyle zmarszczek, ile mam naprawdę. Nie jestem z nich zadowolona, ale co robić? Żyjemy w czasach, w których pogoń za doskonałym ciałem odsuwa nas od tego co jest w rzeczywistości. Jakaś wariatka z Rosji przerabia się na Barbie. Przed laty niejaka Lolo Ferrai tak sobie powiększała piersi, że umarła, bo ciężar implantów przygniótł jej mięsień sercowy. Ostatnio oglądałam dokument, którego bohaterka powiększyła sobie biust do rozmiaru KKK. (Nie wiem, jak sobie radziła z dźwiganiem tego po schodach, bo o tym w reportażu nie było nawet słowa.) Niestety wystąpiły komplikacje i implanty (po dwa w każdej piersi) trzeba było usunąć. Okazało się, że doznała zapalenia tkanki i groziło jej to stanem zapalnym całego organizmu, a w konsekwencji zgonem. Pani jednak nie była szczęśliwa, że uratowano jej życie. Była nieszczęśliwa, że nie ma wielkich piersi! Powiedziała, że planuje znów je powiększyć, bo bez implantów źle się czuje psychicznie! Ze łzami w oczach mówiła do kamery, że kiedyś jak patrzyła w dół, to widziała wielkie piersi, a teraz niestety widzi stopy. Stąd już tylko krok do tego, by krzyknąć: „odrąb stopy kretynko!”
W pogoni za pięknym ciałem, którego piękno jest zresztą dyskusyjne, bo przecież to rzecz gustu, często zapominamy o zdrowiu. W ogóle eliminujemy wszystko, co nasza kultura uznaje za fuj, nie myśląc, czy ta eliminacja jest dla nas na dłuższą metę korzystna.
Poznałam kiedyś dziewczynę z anoreksją. Od słowa do słowa zaczęłyśmy rozmowę o tej anoreksji. Ona nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, czemu nie je. Mówiła, że nie lubi i jedzenie nie jest jej potrzebne. W trudnych sytuacjach zawsze zadaję jedno pytanie (sobie również): „dlaczego” i szukam na nie odpowiedzi. Zadałam więc pytanie czemu jedzenie nie jest ci potrzebne. I tak od słowa do słowa wyłonił się obraz kobiety, która brzydzi się ludzkiego ciała, ale po kolei. Dziewczyna była nieszczęśliwa. Miała nastoletniego syna. Męża nie miała, bo się rozstali. Z rozmowy wyszło, że seksu nie lubiła, nie wie co to orgazm, no i przede wszystkim brzydziła się męża, a zwłaszcza jego genitaliów! To mnie zastanowiło. Jestem w stanie zrozumieć, że kogoś brzydzą genitalia pana X, bo go nie lubi. Sama mogłabym podać długą listę panów, którzy mnie brzydzą w całości, a więc absolutnie nie chcę oglądać ich genitaliów (byłaby na niej większość polskich polityków). Nie jestem natomiast w stanie zrozumieć, jak można brzydzić się genitaliów męża i jak męskich genitaliów może brzydzić się matka… chłopca. Tak wszystkich się brzydzi? No niemożliwe… Zadałam więc pytanie, jak myła tego swojego syna, kiedy był malutki. Zapadła krępująca cisza. Dopiero po dłuższej chwili usłyszałam, że starała się omijać TO straszne miejsce, a najlepiej było, jak robił to mąż. Oczywiście ten mąż, którego obrzydliwe genitalia, spłodziły to dziecko. Dziecko z równie strasznymi, ale jeszcze z racji wieku – genitaliami na szczęście małych rozmiarów. Po takiej odpowiedzi ja zaniemówiłam. Gdy odzyskałam rezon zadałam jeszcze jedno pytanie. Poprosiłam, by mi powiedziała, co w męskich genitaliach jest tak obrzydliwego, że brzydzą ją. Czemu na przykład nie mówi mi, że brzydzi ją szczerbata z próchnicą gęba pijaka, który nigdy nie myje jamy ustnej? Czemu tym, co najbardziej ją brzydzi nie jest gnijąca rana z gangreną lub chociażby kupa. W czym męskie genitalia są obrzydliwsze? Odpowiedziała, że nie wie, ale dla niej są obrzydliwe. Śmieszą ją i brzydzą jednocześnie. To na tyle mnie zastanowiło, że zaczęłam dopytywać jak postrzega własne ciało. Czy kiedyś dotykała swoich miejsc intymnych. W odpowiedzi dziewczyna zaczęła niemal krzyczeć. No proszę państwa! O co to ja ją pytam?! Jak można dotykać się tam??? No… cóż… tampony, czopki… jakoś trzeba tam włożyć. No i tak w rozmowie doszłyśmy do tego, że właściwie brzydzi ją ciało. Dziewczyna nigdy nie oglądała się naga w lustrze. Powiedziała, że nie wie po co miałaby to robić. Wszelkie próby wytłumaczenia, że gdy coś nas boli na plecach, wywrócimy się to chyba naturalne, że oglądamy w lustrze to, czego na ciele nie widzimy gołym okiem. Swój brzuch możemy obejrzeć bez problemu, ale plecy? Sprawdzanie przed lustrem, czy np. po wywróceniu się, nie ma na ciele jakichś zmian chorobowych, jest to chyba rzeczą naturalną! Okazało się, że nie dla mojej rozmówczyni. Twierdziła, że nigdy się nie wywróciła (jakże jej gratuluję i zazdroszczę!) nie było więc potrzeby oglądania się w lustrze. Spytałam wtedy, czy zaglądała sobie do jamy ustnej. Znów spytała mnie po co. Ja jej na to, że np. po to, by zobaczyć swoje zęby trzonowe. Czasami coś między zęby wejdzie, czasem coś zaboli… Odpowiedziała, że chodzi do dentysty. No tak… bardzo pięknie, ale to człowiek jest swoim pierwszym lekarzem. Tylko obserwując swoje ciało i cały organizm możemy stwierdzić, czy coś nam dolega czy nie. Dziewczyna nawet nie zaglądała sobie do ust. Dla niej fizjologia była czymś be. Czymś tak strasznym, że wszelkie pytania o ciało powodowały krzyk! Dlatego jeszcze tylko tak dla porządku spytałam, czy kiedy rano robi kupę to rzuca na nią okiem, czy stara się nie patrzeć, co wydaliła. Krzyknęła FUJ! No jak mogłam spytać o coś takiego! Jak mogłam sugerować, że trzeba spojrzeć na własne odchody! Nie pomogło wyjaśnienie, że czytałam kiedyś wywiad z lekarzem chorób wewnętrznych, który bardzo ubolewał, że odeszliśmy w Polsce od produkcji sedesów z półką. Ów pan doktor mówił, że dobrze jest jednak zerknąć na swój stolec, bo człowiek jest swoim pierwszym lekarzem. A pierwsze objawy choroby często wychodzą w kale. My zaś tak chcemy pozbyć się z otoczenia wszystkiego, co obrzydliwe, że bylibyśmy, jako społeczeństwo, najszczęśliwsi, gdyby kupa była z nas wysysana. Cóż… jak każdego, tak i mnie, kał brzydzi. Jednak zdrowy rozsądek podpowiada, by skorzystać z tej ludowej mądrości i jednak rzucić okiem na własny stolec, czy wszystko z moim zdrowiem jest w porządku. Podobnie zresztą jest z wąchaniem bielizny, oglądaniem wydzielin itd. W końcu np. to co wysmarkamy z nosa wiele mówi o tym, czy nasz katar to już zapalenie zatok, czy zwykłe przeziębienie. To my najlepiej wiemy, czy zapach naszego ciała zmienia się. Dla mojej rozmówczyni rozmowa na ten temat okazała się trudniejsza od rozmowy o genitaliach i seksie. Zmieniłyśmy temat.
Pewnego dnia w jednej z redakcji, z którymi współpracuję, pod wpływem artykułu w sieci o zdrowiu, zaczęliśmy rozmowę o tym, co jest w człowieku obrzydliwe. W tym artykule było właśnie o własnym zapachu i zmienianiu się go, gdy człowiek choruje.
– Jak można wąchać skarpetki, jak się je zdejmie! – grzmiała jedna z koleżanek.
Cóż… z artykułu wynikało, że człowiek, jako ten swój słynny „pierwszy lekarz” właśnie po zapachu pozna czy coś w jego organizmie jest nie tak. Jeśli nagle nogi zaczynają mu za przeproszeniem „inaczej śmierdzieć” – może jednak ma grzybicę? Jest więc „jakaś mądrość” w tym wąchaniu skarpet, majtek czy przepoconych koszulek. Tymczasem my ciągle zabijamy w nas zwierzę, czyli tego prawdziwego stworzonego przez naturę człowieka. Żyjemy w epoce golenia nóg, pach itd. Stosujemy dezodoranty, perfumy i tak dalej. Czasem się dziwię, że nasze psy jeszcze rozpoznają nasze zapachy, skoro sami w sobie zabijamy je różnymi środkami. (To, że mój pies mnie rozpoznaje tłumaczę sobie tym, że od lat używam tych samych perfum.)
Fizjologia brzydzi nas. Tyczy to nawet takich ludzi, którzy teoretycznie brzydzić się nią nie powinni. Pamiętam, jak jedna z moich przyjaciółek, zawodowa pielęgniarka, przyszła kiedyś zaopiekować się mną, gdy rozbiłam sobie twarz. (Było to prawie piętnaście lat temu.) Szkło z okularów przecięło mi na wylot skórę pod nosem i wyglądałam naprawdę tragicznie. A na dodatek było podejrzenie wstrząśnienia mózgu. Leżałam więc „martwym bykiem” w łóżku. Przyjaciółka przyszła zmienić opatrunek i zrobiła mi jajecznicę. Jadłam, kiedy ona nagle mówi do mnie:
– Ubrudziłaś się jajecznicą na ranie.
– To zaschnięta limfa z dermatolem – odparłam stwierdzając fakt.
– O Boże! Zrzygam się! – krzyknęła.
Ponieważ była kobietą, która na co dzień w szpitalu ogląda nie takie rany jak moja, więc zwróciłam jej uwagę, ze przecież jest pielęgniarką.
– Ale w szpitalu! A teraz nie jestem w pracy.
No właśnie! To, co w szpitalu jest normą, w codziennym życiu już dawno przestało nią być. Ciało w szpitalu jest ciałem i może być niedoskonałe. W domu musi być perfect. Wyczytałam ostatnio w sieci historię chłopaka, który był zdziwiony, że kobieta puszcza bąki. Cóż… pierwsza moja myśl była taka, że może miał pałę z biologii? W końcu gazy jelitowe są charakterystyczne dla wszystkich ssaków. Kiedyś gdzieś wyczytałam, ze 1/6 światowej produkcji metanu to gazy wydalane przez wszystkie ssaki ziemi. W tym przez człowieka. Przed Pierwszą Wojną Światową żył w Europie mężczyzna, który z puszczania owych gazów uczynił zresztą sztukę. Jak podają różne źródła za jeden koncert dostawał nawet 20 tysięcy franków, choć np. najsłynniejsza i jemu współczesna wówczas aktorka Sara Bernhardt dostawała tylko 8 tysięcy. Ów pan miał pseudonim artystyczny „Pierdziel” i potrafił grać tyłkiem na flecie, który wkładał sobie w odbyt. Sto lat temu oklaskiwano go w „Moulin Rouge”. Dziś… okrzyknęliby pewnie wariatem i chamem! Choć z drugiej strony być może trafiłby do którejś edycji „Mam talent”. W końcu trafił tam nawet pan, który malował obrazy penisem.
W XVIII wiecznej Francji kwitła literatura skatologiczna, czyli taka, która zajmuje się sprawami, „o których mówić nie wypada”. Wtedy powstała m.in. „Sztuka pierdzenia”. Jej autorem jest Pierre Thomas Nicolas Hurtaut, a książka przetłumaczona na polski ukazała się w 2010 roku nakładem wydawnictwa „Słowo. Obraz. Terytoria”. O publikacji opowiedział mi świętej pamięci Tomasz Zygadło. Kupiłam to mini dziełko natychmiast, by poczytać z jaką lubością autor napisał poważny esej o czymś takim, jak puszczanie bąków. Szybko stwierdziłam, że książka wzbudziła zainteresowanie głównie tych moich znajomych, którzy mają wykształcenie humanistyczne. Dla większości była jednak obrzydliwa. Zamieszczonych w niej tekstów nie uznano za zabawne. No cóż… autor „Sztuki pierdzenia” sam napisał: „opinia jakoby pierdnięcie było nieprzyzwoite wynika tylko z dąsów i kaprysów ludzi płochych”. Jak widać dziś – większość ludzi jest płocha.
Kiedy miałam siedemnaście lat przyszło mi opiekować się sąsiadką. Pani Maria od przeszło 30 lat chorowała na gościec zniekształcający. Miała już zanik mięśni i leżała w łóżku. Kiedy jej córka była w pracy, a zięć w szpitalu zaglądałam do niej 2-3 razy dziennie, by podać basen, kubek z herbatą i nakarmić zupą lub kaszą manną na mleku. Pewnego razu zastałam ją szlochającą.
– Co się stało? – spytałam przerażona, że stała się jakaś tragedia.
– Bo ty mnie będziesz bić Małgosiu! Ja nie wytrzymałam i zrobiłam kupę w łóżko! – wykrztusiła z siebie staruszka.
Byłam zdziwiona, że podejrzewa mnie o bicie. Bicie leżącej w łóżku staruszki w ogóle by mnie przyszło do głowy, a już z takiego powodu? Ale pani Marii było wstyd. Byłam obcym człowiekiem. Poza tym później okazało się, że kiedyś w szpitalu, gdy jej się coś takiego zdarzyło, salowa podniosła na nią rękę. Myślała więc, że ja też wyładuję na niej swoją złość za to, że muszę ją umyć, przebrać i zmienić jej pościel. Teoretycznie nie musiałam jej pomagać. Ale… znałam ją od dziecka. Gdy byłam bardzo malutka czasem pilnowała mnie, gdy mama biegła po zakupy. Choć była to bardzo wścibska kobieta to na swój sposób ją lubiłam. To, że teraz, gdy leży w łóżku, potrzebuje mojej pomocy wydało mi się naturalne. Myłam, zmieniałam pościel, karmiłam. Tak, jak umiałam najlepiej. Kiedy po latach opowiadałam to (nie pamiętam zresztą po co) pewnemu znajomemu, stwierdził, że on nigdy w życiu by czegoś takiego nie zrobił. I to nie tylko przy obcej osobie, ale nawet przy bliskiej. Nigdy nie karmiłby i nie przewijał matki, babci czy żony. W rozmowie ze mną otwarcie przyznał, że gdyby na starość okazało się, że wybranka jego życia jest niedołężna, to przecież… SĄ SPECJALNE ZAKŁADY. Byłam w szoku. „Jakby była świadoma i można z nią było rozmawiać, ale byłaby na przykład sparaliżowana, to byś ją oddał do zakładu?” – spytałam. „Tak” – brzmiała odpowiedź. Argument był taki, że opiekowanie się starą osobą, nawet ukochaną, jest obrzydliwe, bo starość i stare ciało ludzkie jest be. Oczywiście pozostaje pytanie, czy znajomy, którego mam na myśli, w ogóle wie, czym jest miłość, ale to już osobny temat.
Oszukani przez photoshop coraz częściej nie zauważamy, ze to prawdziwe ciało naprawdę wygląda trochę inaczej. Że nie każda kobieta po 50-tce jest Moniką Belucci. Że starość ma wiele twarzy. Gdzieś zatraciliśmy swoje człowieczeństwo. Brzydzi nas nie tylko śmierć. Nie tylko zmarłego ciała staramy się natychmiast pozbyć z domu, by nie zaśmierdło się. (Najlepiej, by bliscy umierali w szpitalach – wtedy w ogóle nie mamy problemu.) Nie tylko nie chcemy oglądać bliskich osób po śmierci, ale jeszcze coraz częściej brzydzimy się życia. Choć z drugiej strony chcemy, by na każdym kroku było ono piękne. Nie wiem, jak przeciętny człowiek, którego tak brzydzi jego własne cielesne „ja” pogodzi ten wstręt do ludzkiego ciała z chęcią życia pełną piersią. To dopiero wyzwanie!
PS Będę szczerze ubawiona, jeśli po tym tekście przyjdzie do mnie list, którego autor wyciągnie z niego jedynie taki wniosek, że ja notorycznie gapię się na swoją kupę, wącham własne skarpetki, majtki i przepocone koszulki, nie golę nóg, pach i nie używam dezodorantów. Zdobyte podczas pisania bloga doświadczenie podpowiada mi, że niestety ktoś taki może się zdarzyć…