Mam wrażenie, że dobrobyt, brak wojen, fakt, że wszystko mamy w sklepach sprawił, że większość zachowuje się jak przysłowiowe „francuskie pieski”. A może nie przywiązują wagi do przedmiotów?
To moje przemyślenia po reakcji niektórych (podkreślam, że niektórych) przyjaciół i znajomych na moją ostatnią absurdalną przygodę z zegarkiem. Jak już wielokrotnie pisałam, są historie, które podobno przytrafiają się tylko mnie. Tak było i tym razem. Ulubiony został zaproszony na wywiad do pewnego radia, a ja pojechałam go tam zawieźć. Na mieście były potworne korki, bo przed świętami Warszawa zamienia się w jeden wielki korek, a właściwie koras! Jechaliśmy więc trzy razy dużej niż normalnie. Doszło w końcu do tego, że chciało mi się siusiu tak strasznie, że prawie płakałam. Pod radiem miejsca do zaparkowania jak na lekarstwo, więc powiedziałam, że poczekam w pobliskim centrum handlowym. Byliśmy zresztą umówieni, że potem on i reżyserka spektakli, dołączą do mnie w jakiejś knajpce. Uznaliśmy, że może to być centrum handlowe. Przed tym znajdującym się przystanek obok, jest parking gigant, ale… przed świętami okazał się być zapchanym do granic możliwości. Płacząc z powodu pęcherza dosłownie „uciskającego na mózg” szukałam wolnego miejsca. Wreszcie, po dobrym kwadransie znalazłam! Zostawiłam samochód i popędziłam do WC. Jednak u mnie nic nie może być normalnie. W WC przywitała mnie kolejka jak w stanie wojennym po papier toaletowy. Gdy wreszcie jedna kabina się zwolniła, była tak brudna, że najpierw zaczęłam ją sprzątać. Wytarłam deskę, zebrałam z podłogi brudne papiery i wrzuciłam do sedesu. Nacisnęłam spłuczkę i zaczęłam zdejmować palto. Niestety zrobiłam to tak niefortunnie, że bransoletka mojego zegarka rozpięła się i ukochany radziecki czasomierz z widniejącym na cyferblacie jeżykiem niosącym jabłuszko, wylądował centralnie w sedesie i wraz z kręcącymi się papierami zniknął w czeluści muszli klozetowej. Byłam tak zrozpaczona, że na cały regulator zawołałam:
– O matko! Ukochany zegarek wpadł mi do sedesu!
Z sąsiednich kabin zaczęły napływać kondolencje. Co z perspektywy czasu wydaje mi się dość zabawne. Musiałam jednak zrobić to, po co do toalety przyszłam, bo zaczynał mnie wręcz boleć pęcherz. A na dodatek z nerwów i rozpaczy zachciało mi się jeszcze zrobić całą resztę plus płakać i wymiotować. Ponieważ jestem z tych, co to zanim wyjdą z WC sto razy oglądają się za siebie, spuszczają wodę kilka razy, by opuszczany sedes był krystalicznie czysty, więc po wszystkim stałam nad tym sedesem i prawie płacząc nad stratą zegarka spuszczałam wodę raz po raz, czekając aż zniknie z moich oczu ostatni skrawek papieru toaletowego. I nagle… gdy sedes był już czysty, dostrzegłam na jego dnie swój zegarek. Wierzyć mi się nie chciało, ale tkwił tam jakby na mnie czekał! Wyjęłam krzycząc znów na cały regulator:
– Hurra! Jest! Nie do uwierzenia! Mam swój zegarek! Był na dnie sedesu!
Tym razem z sąsiednich kabin napłynęły gratulacje! Co dziś uważam za równie zabawne jak kondolencje. Jedna pani poradziła mi szybciutko potrzymać pod suszarką, a druga położyć na kaloryferze na ręczniku na 24 godziny. Skorzystałam z obu rad. Zegarek chodzi, jakby nigdy nie leżał w sedesie, nie spadło na niego to co spadło i nie kręcił się w spuszczanej wodzie.
Gdy to opowiadałam znajomym, jako historię o swoim „szczęściu w nieszczęściu”, kilka osób powiedziało, że to straszne. Że mam im nigdy tego zegarka nie pokazywać, bo się wyrzygają! Tłumaczyłam, że zegarek zdążył się kilka razy wypłukać. Na próżno! Patrzono na mnie jak na zbrodniarkę. I to tylko dlatego, że z głębi muszli klozetowej publicznego szaletu wyjęłam własny ukochany zegarek! I tak sobie pomyślałam, że może to dobrobyt, zapełnione półki w sklepach, taniość niektórych artykułów (zegarek można dziś kupić za 40 złotych) sprawiły, że przewróciło nam się w głowie. Przypomniał mi się film „Pulp fiction” i historia z zegarkiem w dupie, a także genialna moim zdaniem Agata Buzek w zachwycającym filmie „Rewers”, w którym wielokrotnie połykała tę samą monetę. W czasie wojny nie takie rzeczy ludzie robili. Wielokrotnie czytałam historie cennych przedmiotów ukrywanych w czasie okupacji w fekaliach, by nie wykrył ich wróg. Naprawdę ludzie nie takie rzeczy wyciągali z gówna! I to dosłownie! I to z cudzego, a nie własnego! Ja wyjęłam z czystego, wielokrotnie przepłukanego sedesu własny, ulubiony zegarek, który mam od dzieciństwa! Tymczasem nasłuchałam się, że jestem obrzydliwa itd. Jedna ze zniesmaczonych moim zachowaniem przyjaciółek spytana, czy gdyby do WC wpadła jej ślubna obrączka, to by jej nie wyjęła, odparła, że jednak nie.
I tak myślę, że może po prostu ja, w przeciwieństwie do niektórych swoich znajomych, za bardzo przywiązuję się do przedmiotów? Przyznaję, że obrączkę, która wiąże mnie z Ulubionym, wyciągałabym z gówna, rzygów i najobrzydliwszego miejsca świata! Owszem, przyjemności by mi to nie sprawiło i być może bym wymiotowała i ryczała z obrzydzenia, ale dlaczego jeśli coś jest dla nas ważne, to mamy to spisywać na straty? Tylko dlatego, że leży w sedesie? Naprawdę zupełnie nie rozumiem dlaczego wyjęcie ukochanego zegarka z klozetu spotkało się z taką reakcją.
Długo zastanawiałam się, czy opisywać tę historię. Nie chcę znów czytać listów, że gorszę ludzi i jestem wyuzdana, zboczona itd., bo nie uważam się za taką. Ale cóż… niektórzy powiedzą, że chory psychicznie też twierdzi, że jest zdrowy. Sęk w tym, że znajomi psychiatrzy powiedzieli, że ze mną jednak wszystko w porządku. Zaś wyciąganie z WC ulubionego zegarka nie jest dowodem choroby.
Ciekawi mnie, jak te wszystkie moje zaprzyjaźnione „francuskie pieski” poradzą sobie w sytuacji kryzysowej (na przykład na starość). Jak zachowają się, gdy częścią ich życia nie będą bukiety, bankiety i sushi, ale kaczka, basen i szpital. Ale to już, jak twierdzą bajkopisarze, inna historia.