Wysłano mnie wczoraj z kamerą na lotnisko Fryderyka Chopina, bym powitała wracającego z samotnego rejsu przez Atlantyk Kubę Strzyczkowskiego. Popularny dziennikarz od 25 lat związany z radiową Trójką postanowił samotnym rejsem „szlakiem Kolumba” uczcić pięćdziesięciolecie macierzystej stacji. Udało się. 9 grudnia dopłynął do Gwadelupy, a wczoraj wylądował na Okęciu. Przywitały go tańce i okrzyki wznoszone przez tłumek przyjaciół oraz grupkę dziennikarzy. Widać było, że jest zaskoczony takim powitaniem. Gdy po „oficjałkach” stanął przed nami gotów do rozmów interesowała mnie odpowiedź na tylko jedno pytanie. Czego nauczył się o sobie? Co odpowiedział
„Dowiedziałem się właściwie dwóch rzeczy, że umiem i że mogę. A to 'mogę’ to jest czasem bardzo, bardzo dużo i to nie jest takie oczywiste i takie pewne, bo gdyby było, to codziennie jacyś dziennikarze wypływaliby w rejs przez Atlantyk.”
Dla Kuby Strzyczkowskiego rejs był spełnieniem marzeń. Przygotowywał się do niego rok trenując na Bałtyku. Wreszcie wypłynął, dopłynął i wrócił do domu. Patrzyłam na jego szczęśliwą twarz i trudno było nie zarazić się tym szczęściem. Pomyślałam sobie (nie po raz pierwszy zresztą), że gdy mamy naście lat jesteśmy pełni marzeń. Dorosłość polega na ciągłej rezygnacji z większości z nich. Prawdziwie nieszczęśliwi są ci, którzy rezygnują ze wszystkich. Ja też z wielu marzeń zrezygnowałam. Gdy miałam kilka lat myślałam, żeby być nie tylko pisarką, ale i baletnicą. Przez kilka lat chodziłam na zajęcia do ogniska baletowego. Myślałam o szkole baletowej. Otrzeźwiło mnie pytanie ojca: „Małgorela, jesteś inteligentną dziewczyną. Czy na pewno chcesz na życie zarabiać nogami?”. Nie chciałam. I tylko z jednego powodu żałuję, że baletnicą jednak nie zostałam. Dziś byłabym na emeryturze. Miałabym ZUS i mogłabym spokojnie pisać. Myślę jednak, ze obrałam właściwą drogę. Jako baletnica byłabym kiepska.
Bycie baletnicą nie było moim jedynym marzeniem. Myślałam też o czytaniu książek na antenie Polskiego Radia. Gdy jednak okazało się, że do tego trzeba być aktorem – marzenie prysło. Bo tak to już jest, że z niektórych marzeń sami rezygnujemy, a inne weryfikuje życie odzierając nas ze złudzeń. Gdy jeżdżę na spotkania autorskie często mowie o tym, że za marzeniami trzeba podążać. Trzeba postarać się spełnić choć jedno z marzeń z dzieciństwa. Bo wprawdzie najpiękniejszy jest moment, czekania aż marzenie się ziści, to jednak fakt, że jakieś się spełnia jest także spełnieniem czegoś w nas samych. Twierdzę, może niesłusznie, że starzy, zgorzkniali i nienawidzący świata ludzie, (którzy wszystko zawsze wiedzą najlepiej i lepiej by to zrobili, a nie robią, bo los był dla nich niełaskawy) biorą się stąd, że nie spełnili ani jednego marzenia z dzieciństwa czy młodości i mają świadomość, że już go nie spełnią. Nie potrafili podążać za marzeniami, a to nie tylko podcina skrzydła, to także zabija chęć do życia, a przede wszystkim miłość do świata. By być szczęśliwym trzeba być szczęśliwym z samym sobą. Co może nas bardziej uszczęśliwić od spełniania własnych marzeń? Gdy wczoraj patrzyłam na roześmianego i opalonego Kubę Strzyczkowskiego stwierdziłam, że marzenia i ich realizacja to ważna rzecz na drodze do szczęścia. Co jednak mają począć ci, którzy nie mają marzeń? A podobno tacy są. Jakie to szczęście, że do nich nie należę.