Był kiedyś podział na Polskę „A” i Polskę „B”. Takie potoczne i umowne określenie regionów Polski między którymi występują różnice w poziomie rozwoju, głównie technicznego. Polska „A” miała być tą częścią kraju o wyższym, a Polska „B” tą o niższym poziomie rozwoju. Granica przebiegała na linii Wisły. Ostatnio stwierdziłam, że ten podział nadal istnieje. Innymi słowy Polska „B” jest faktem.
Jakoś tak się dzieje, że kiedy siedzę w domu i mam więcej czasu, przychodzi do mnie kilka listów dziennie. Ale niech no tylko ruszę się poza Warszawę, wtedy moja skrzynka zasypywana jest tonami korespondencji. Tak było i tym razem. W zeszłą niedzielę wyruszyłam na spotkania autorskie na Podlasie. I właśnie wtedy, czyli przez cały poniedziałek i wtorek, tych listów dostałam ponad… dwieście! Wszystko po moim wpisie o bezdomnym, który Onet zamieścił na głównej stronie. Wielu ludzi on poruszył, więc… postanowili podzielić się ze mną refleksjami.
Listy przeczytałam wszystkie, ale jak tu odpowiedzieć? Ktoś powie, że nic trudnego. Wystarczy siąść i odpowiadać. Było jednak pewne małe ale. Podróżowałam po Podlasiu. Dawno już zapomniałam, że istnieje coś takiego jak Polska B, czyli region uboższy technologicznie. Podróż na Podlasie uświadomiła mi, że ono takie właśnie jest. To piękne krajobrazy, wspaniali ludzie i infrastruktura taka, że poczułam się jak… u Teściów na Ukrainie. Kłopoty z zasięgiem, kłopoty z internetem, a co za tym idzie kłopoty z odpisywaniem na maile. Listy przeczytałam w komórce, ale… na jeden list, krótko z komórki można odpowiedzieć. Jednak odpowiedzieć wyczerpująco na ponad dwieście to już wygodne nie jest. W pierwszym hoteliku pod Białymstokiem, w którym przyszło mi nocować, internet był tylko w restauracji. Ściągnęłam pierwszą partię listów. Odpisywałam na nie w pokoiku w łóżku będąc „off line”, bo nie chciałam siedzieć w hotelowej knajpie do 2 w nocy. Potem listy czekały na wysłanie, czyli na moment, kiedy znów będę „on line”. Hotelik był zresztą dość ciekawy. Nastawiony na przybyszy zza wschodniej granicy oferował w miarę schludne, choć dawno nie remontowane pokoje. Wszystko wiało latami 90-tymi. Dowiedziałam się jednak, że hotelik aż tak stary nie jest. Mimo tego, czas w nim jakby zatrzymał się lub przenosił mnie, przybyszkę z Centralnej Polski, dwadzieścia lat wstecz. Gośćmi hotelu byli Białorusini i Rosjanie, a oprócz nich ja – jedyna Polka. Wieczorem ucięłam pogawędkę z właścicielem. Zdziwiło mnie i rozbawiło, że miejscowe radio, które grało w restauracji, nadało reklamę, z której wynikało, że każdy kto kupi w jakimś tam sklepie dwa telewizory, dostanie na trzeci 30% zniżki. Po co komuś trzy telewizory? Dla wielu jeden to aż nadto! Zadałam pytanie właścicielowi hoteliku i… okazało się, że ponieważ do granicy jest ok. 30 kilometrów, a na Białorusi i w Rosji drożyzna, więc masowo do tutejszych sklepów zjeżdżają handlarze na zakupy. Usłyszałam, że to co w Polsce było modne 20 lat temu, tam modne jest dziś (skąd my to znamy?!). Podlasie, choć też w niektórych miejscach (podkreślam, że nie wszędzie!) wygląda jak sprzed lat 20-tu, jest dla przybyszy zza Buga zachodem. Dla mnie było starym, znajomym wschodem. Po pierwsze płacić kartą można tylko na stacjach benzynowych. Oczywiście to i tak postęp w stosunku do np. Ukrainy, gdzie płatności kartą nie ma nawet u jubilera, a na „zaprawkach” czyli stacjach benzynowych terminal dziwnym trafem przeważnie „wyjątkowo nie działa”. I zawsze trzeba jechać do bankomatu, brać gotówkę, by móc zapłacić. W podlaskich miejscach gdzie byłam płacić kartą nie można było nigdzie. Ani w hotelu ani w restauracji ani w sklepie spożywczym. Na szczęście coś mnie tknęło, by po drodze zatrzymać się przy bankomacie i wziąć gotówkę. Inaczej miałabym poważne kłopoty, bo w małych nie jest tak, jak w Warszawie, że „bankomatów jak mrówków”.
Po hoteliku pod Białymstokiem przyszedł czas na nocleg w okolicach Zambrowa i Wysokiego Mazowieckiego. Nie było jednak drugiego hoteliku. Są regiony Polski gdzie znalezienie noclegu graniczy z cudem. Część Podlasia taka właśnie jest. Nocowałam w gospodarstwie agroturystycznym u uroczego małżeństwa. Warunki były bardzo w porządku, choć o tej porze trudno np. oceniać okolicę i krajobrazy, bo przecież po 15-tej na dworze zimno i ciemno. W pokoju miałam cieplutko, a to, że było mi i tak zimno wynikało z tego, że jestem ciepłolubna i szybko marznę. Internet był. Jednak zanim dotarłam tam na noc zaplanowałam zjedzenie obiadu. Chciałam szybko zjeść i siąść do odpisywania na kolejne napływające do mnie listy. Nie miałam świadomości, że gospodarstwo agroturystyczne poza sezonem może mnie poczęstować obiadem dlatego pojechałam na poszukiwanie restauracji. GPS wskazał mi kilka adresów. Niestety pod dwoma z nich okazało się, że to restauracje wynajmowane na bankiety, chrzciny, komunie, wesela, stypy itd. W środku tygodnia nikt w nich nie siedzi i nie je obiadów, dlatego świecą pustkami. Mieszkańcy stołują się w domach. Zaczepiani na ulicy ludzie pytani przeze mnie gdzie można zjeść, kierowali do budki na kebab lub pizzę. Tymczasem ja nie chciałam w mróz jeść na stojąco na ulicy. Chciałam siąść za stołem, wypić potem kawę i odpisywać na maile. Problem był w tym, że nie było takiego miejsca. Wreszcie po godzinie krążenia na jednej ze stacji benzynowych znalazłam bar. W oknie wisiała tablica z napisem: „obiady domowe”. Weszłam do środka. Spytałam barmana co jest do jedzenia, a on podał mi menu. Byłam mile zaskoczona, ale zaraz potem zaskoczenie zmieniło się w rozbawienie. W karcie były bowiem wypisane dni tygodnia i każdemu był przypisany jeden obiad. Gdy spytałam czy mogę we wtorek zamówić jedzenie ze środy usłyszałam, że nie, bo trzeba zamawiać zgodnie z dniem tygodnia. Po co więc pan pokazywał mi kartę? Nie szybciej byłoby mi powiedzieć, że dziś jest ogórkowa, mielony i ziemniaki z surówką? Koniec końców zjadłam co dawali. Zresztą smakowało, bo było jak domowe. I tylko płacić musiałam gotówką. Na listy znów odpisałam „off line”, bo sukcesem było samo znalezienie baru, a co dopiero baru z wi-fi.
Wracając z Podlasia myślałam, że pięknie tam. W biały dzień widać ośnieżone łąki, malutkie gospodarstwa i słodkie domki. Ludzie są przesympatyczni! Pan w barze bez wi-fi i z jednym daniem dziennie bardzo miły. Właścicielka gospodarstwa agroturystycznego była przesympatyczna i na dodatek poczęstowała mnie podwieczorkiem z bułeczkami jagodowymi domowego wypieku i śniadaniem z domowym chlebem i domowym serem. Ale dla przyzwyczajonego do cywilizacji mieszczucha wszystko to było przeniesieniem się w czasie o dwadzieścia lat wstecz. Czasem taka podróż w przeszłość jest potrzebna. By zachwycić się przyrodą, ludźmi itd. Ale, gdy mamy odpisać na dwieście listów, które przyszły pocztą elektroniczną to tylko siąść i płakać nad tą Polską B! Chociaż duchowo jest ona mi dwa razy „b”, bo bardzo bliska.