Pisałam w swoim czasie o chłopcu spod Mławy, który znalazł kupę forsy i to w euro. Za co właściciel nie wypłacił mu znaleźnego.
Z kolei ja miesiąc temu zgubiłam komórkę. Nie tę podstawową, ale tę drugą, która jest tajna i jej numer zna tylko syn i jeden mój przyjaciel. Nie przejęłam się tym specjalnie, bo zastrzegłam numer. Poza tym od dawna przysługuje mi nowy telefon za złotówkę, wiec straty finansowej nie przewidywałam. Pozostawała strata czasu. Na szczęście tego samego dnia późnym wieczorem syn, (który był wtedy na obozie) przysłał mi SMS, że dzwoniła do niego jakaś pani, która ma moją komórkę. Oddzwoniłam pod podany numer i umówiłam się, że następnego dnia podjadę odebrać aparat. Jak wynagrodzić panią, za oddanie telefonu i oszczędzenie mi czasu? Postanowiłam wziąć swoją książkę i podpisać. Gdy wręczałam książkę miałam wrażenie, że pani było bardzo miło.
Piszę o tym, bo wczoraj koleżanka montażystka, przyszła do redakcji z cudzym portfelem w garści. Znalazła go na ulicy koło Pałacu Kultury. Powiedziała, że nie wie, co zrobić, bo to jakiegoś faceta zza granicy. Komisyjnie zajrzałyśmy do portfela. Było brytyjskie prawo jazdy, wizytówki, kilka kart płatniczych i kasa. Nawet nie wiemy ile, bo głupio nam było wyjmować, liczyć itd. Wyciągnęłam tylko to prawo jazdy i zaczęłam zastanawiać się gdzie tu zadzwonić. Może do ambasady brytyjskiej? Jednak w oczy rzuciły mi się wizytówki. Były na nazwisko tego samego faceta, do którego należało prawo jazdy i miały warszawskie numery – stacjonarny i komórkowy. Złapałam za telefon i najpierw zadzwoniłam na podaną na wizytówce komórkę. Niestety usłyszałam pocztę głosową i to mówiącą damskim głosem, że… tu Monika. Zadzwoniłam więc na recepcję firmy, której ów pan (jak wynikało z wizytówki) był dyrektorem. Przedstawiłam się i powiedziałam pani recepcjonistce, że koleżanka znalazła portfel i prosimy by pan dyrektor odezwał się. Zostawiłam numer telefonu do siebie na biurko. Po kwadransie zadzwonił mężczyzna, mówiący tylko po angielsku, z pytaniem o swój „wallet”. Powiedziałam gdzie można go odebrać i żeby z dołu z recepcji zadzwonił na numer wewnętrzny, do mnie na biurko. Z montażystką, która angielskiego nie zna, umówiłam się, że jak pan zadzwoni to ja po nią pójdę na montaż i razem zejdziemy do pana, gdzie ja będę robić za tłumacza. Koleżanki rozpoczęły dywagacje na temat znaleźnego, ale montażystka to ucięła:
– Eee tam! Znaleźne! Trzy razy mnie oddawano zgubiony portfel, to i ja komuś chcę oddać i spłacić dług.
Nastawiła się na dziękuję i ewentualnie czekoladę, bo sama zawsze dawała czekoladę. Jak powiedziała, w czasach, gdy w portfelach pustki, wypłacanie znaleźnego od kwoty rzędu 12 złotych jest żenujące. Ja twierdziłam, że pan przyjdzie z kwiatkiem. Niestety myliłyśmy się obie. Pan przyszedł z gołymi rękoma. Spytał tylko gdzie leżał portfel i mruknąwszy do widzenia bez słowa „dziękuję”, „thank you” czy „thanks” oddalił się. Zrobiło mi się głupio. Montażystka od dwóch tygodni chodzi o kulach i kuśtykała do niego dobrą chwilę, a tu tylko pytanie: „Gdzie to leżało?”. Cóż… są ludzie i parapety. Tylko później długo trwała dyskusja na temat znaleźnego. Istnieje coś takiego w Anglii czy nie? Mnie bardziej interesowało, czy są tam kwiatki, czekoladki i „thank you”. A może to słowo tylko z filmów i książek?
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...