Krzyk rozpaczy

Spread the love

Telewizyjne korytarze huczą od rozmów na temat listy grupowych zwolnień etatowych pracowników. Oczywiście ktoś może powiedzieć, co mnie to obchodzi, przecież na tej liście mnie nie ma. Prawda. Jednak, jak już wielokrotnie pisałam, ze mną umowę można rozwiązać w ciągu jednego dnia i właściwie codziennie zastanawiam się, kiedy stanę się władzom TVP solą w oku. Bynajmniej nawet nie dlatego, że na tym blogu piszę pod własnym nazwiskiem to, co sobie o sytuacji w TVP myślę, bo władze spółki i tak nie czytają wypocin osób, które są dla nich nawet nie śmieciem, ale powietrzem i to na dodatek zatrutym jadem idealizmu. Ani nie z tego powodu, że w zeszłym tygodniu puściły mi nerwy i powiedziałam to, o czym piszę, choć mniej elegancko (ale bez brzydkich wyrazów) publicznie, głośno i na kolegium. Powiedziałam też parę słów pod adresem jednego z panów dyrektorów i zakończyłam pozdrowieniami dla agentów siedzących przy ewentualnym podsłuchu, bo być może jest zamontowany w naszych pokojach, skoro jak głosi kolejna stugębna plotka, inwigilowana jest nasza służbowa poczta. Raczej dlatego, że jako ośrodek regionalny podobno mamy w ogóle być zlikwidowani i wchłonięci przez Agencję Informacyjną. Tak więc zwolnienia etatowców to preludium. Przyjdzie czas na oszołomów współpracowników tracących za bezdurno najlepsze lata życia na pracę przy niewdzięcznym programie, co paradoksalnie docenia tylko widz. Jednak z jego zdaniem żadna władza się nie liczy.
Zawsze byłam pyskata. Mam to po matce, a ona po swojej matce, mojej ukochanej babci Koci. Gdy przekroczyłam próg podstawówki umiałam czytać i pisać. Na lekcjach się nudziłam, więc zajmowałam się wszystkim innym, tylko nie patrzeniem jak w obrazek w wychowawczynię. Dlatego nigdy nie miałam świadectwa z czerwonym paskiem. Powód był prosty. Nawet, gdy jeszcze miałam same piątki, to zachowanie zawsze było zaledwie dobre. Kiedy pewnego dnia matka utyskiwała na brak czerwonego paska na świadectwie odpysknęłam, że gdyby raz przyniosła wychowawczyni pończochy, koniak czy kawę to i czerwony pasek by się znalazł. (Rzecz dotyczyła wychowawczyni w klasach I-III). W matkę wtedy wstąpił diabeł! Złapała ścierę i zdzieliła mnie przez łeb! A nasłuchałam się wtedy o łapówkarstwie! Matka krzyczała, że tylko ludzie bez kręgosłupa sięgają po takie metody załatwiania spraw. Pewnie dlatego nigdy nie wręczam łapówek, a ewentualne dowody wdzięczności z mojej strony to… książki. No i dlatego, gdy myślę o tym, że gdyby mnie zwalniano i miałabym np. wołać na pomoc jakiegoś polityka (a wielu, i to z różnych opcji, znam osobiście), to widzę jak za moimi plecami czai się matka z wiekiem od własnej trumny i mierzy w moją głowę! Chyba by mnie na zawsze wyklęła, że bronię się w tak niegodny sposób. I chyba dlatego, gdy spotyka mnie niesprawiedliwość, jako zodiakalna lwica wybieram ryczenie, czyli pyskowanie. Nie chowam się za plecami wpływowych znajomych. Niestety nie zawsze to pyskowanie odnosi zamierzony skutek. Nie wiem, czy kiedykolwiek odniosło jakikolwiek skutek, ale co człowiek nadrze ryja to jego! Mnie przynosi to ulgę. (Jak w przypadku historii z GW.) Czasem dobre i to! Zwłaszcza, gdy nie ma się już nic.
Piszę o tym, bo teraz podobno niektórzy z list zwolnień grupowych szukają dojścia do ludzi na szczeblach władzy. Dzieje się tak dlatego, że nazwiska na listach zwolnień grupowych zastanawiają. Nie ma na nich dziennikarzy, którzy nic nie robią. Nie ma koleżanki, która nie ma żadnego programu i nie pracuje na rzecz żadnego z emitowanych na którejkolwiek z anten programów informacyjnych. Cóż… ma plecy. Już raz chciano ją zwolnic (i to nie grupowo). Wtedy w jej obronie zadzwoniła wysoko postawiona osoba z otoczenia jednego z Prezydentów RP. Koleżanka pracuje więc do dziś. Wrrróć! Jest na etacie! Choć w redakcji dawno nikt jej nie widział. Pensja jednak wpływa. Wprawdzie marna, jak to telewizyjne pensje dziennikarzy (1230 złotych brutto), ale jest i ZUS i wczasy pod gruszą. Coś, o czym ja mogę tylko pomarzyć, bo przecież nie mam etatu i w każdej chwili można kopnąć mnie w dupę jak śmiecia. Szkoda mi zresztą czasu na marzenia. Tyram, póki jeszcze mogę. I obserwuję jak ludzie w redakcji miotają się. Słucham ich szlochów i patrzę jak na moich oczach starzeją się o dziesięciolecia. No i drugi dzień z rzędu pomagam im pisać pisma odwoławcze. Wystawiam też w imieniu całej redakcji opinie o ludziach z techniki, którzy znaleźli się na liście przeznaczonych do zwolnienia. (W końcu od czegoś jestem „ich” pisarką. Nie tylko od bloga, powieści, felietonów, artykułów, reportaży, ale i pism. Pióro to jedyna broń, jaką mam. Gdy mogę nią komuś pomóc, choćby poprawiając jego samopoczucie, to poprawiam). I tylko serce ściska mi żal, gdy widzę jak ci ludzie z techniki, jak rumuńscy żebracy, biegają z tymi opiniami po zakładzie szukając życzliwej duszy, która podpisze oświadczenie, z którego wynika, że jeszcze są coś warci. Nie wszyscy chcą podpisać. Niektórzy się boją, bo a nuż podpis w czyjejś obronie będzie wyrokiem śmierci dla nich samych? Bo czyż jednego wybronionego nie trzeba zastąpić innymi i zwolnić? Wczoraj koleżanka, której nie ma na liście, mówiła do takiej, która jest, żeby przestała się bronić, bo wtedy będzie trzeba na jej miejsce na tę listę do zwolnień wpisać kogoś innego. Bo przecież kogoś zwolnić muszą. Naprawdę? Muszą? To jedyna droga na znalezienie oszczędności?
Na liście do zwolnienia są dziennikarze, prezenterzy, operatorzy i technicy. Najwyraźniej układający listę myśli, że prezenterzy sami sobie ustawią w studio światło i podepną dźwięk. Na liście są zresztą głównie ci, którzy miesiącami nie wychodzą z roboty! Na przykład nadająca relacje na żywo reporterka, która do pracy wróciła przed końcem zwolnienia lekarskiego. Była na nim, bo stwierdzono zapalenie mięśnia sercowego. Na liście do zwolnień są też osoby, które tworzyły legendę stacji. Między innymi koleżanka, której zdjęcia obiegły świat (jak to niedźwiedź zaatakował kierowniczkę produkcji), autorka kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset, reportaży. Kobieta, która ma na swoim koncie taką liczbę pozytywnie załatwionych interwencji, że życzyłabym stołecznej Policji czy Straży Miejskiej podobnych wyników.
Ja się po raz kolejny głośno i publicznie pytam, czy ci ludzie muszą być zwalniani? Pensje dziennikarskie w TVP WARSZAWA wynoszą 1230 złotych brutto cały etat, a 580 brutto pół etatu. Reszta to honoraria, które są śmieszne, by nie powiedzieć żałosne. Najlepszym dowodem na to jest brak zapowiadanego desantu z AI. Cóż… tam wydawca zarabia tyle, ile wynosi cały budżet informacyjnego programu regionalnego. Dlatego śmieszy mnie, że koleżance, która jest na pół etatu, powiedziano, że trzeba ją zwolnić, bo jej etat obciąża budżet TVP! 580 złotych obciąża budżet? Tak jak obciążali ten budżet muzycy podgrywający muzykę pod wystawy?
A może trzeba było nie podpisywać kontraktów z politycznymi komisarzami! Kontraktów, które gwarantowały im wysokie odprawy! Odprawy w takiej wysokości, że ja na te kwoty musiałabym pracować latami! A może trzeba przyjrzeć się, kto odszedł z TVP, gdy Prezes zaproponował odprawy w wysokości sześciokrotnych pensji, gdy ktoś odejdzie do końca maja czy czerwca? Owszem, odeszli ci, którzy byli przed emeryturami, ale głównie ci, którzy przyszli do TVP na krotko i na kierownicze stanowiska. Często sztucznie stworzone właśnie dla nich przez piastujących dyrektorskie stołki kolegów. Nie chcę tu rzucać nazwiskami! Nie o to chodzi. Nic do tych ludzi nie mam. Niektórzy zresztą byli naprawdę bardzo sympatyczni. Każdy z nich pewnie miał jakąś tam swoją historię prywatną, która sprawiła, że przyjął taką, a nie inną ofertę pracy. Może nie stało mu zresztą za plecami widmo matki z deską od trumny, które ja widzę dość często, gdy słyszę propozycję, której przyjęcie przeciągnęłoby mnie w moim pojęciu na ciemną stronę mocy. Ludzie mają prawo kierować się innymi moralnymi zasadami niż ja. Ale czemu dziś układający listę zwolnień nie sprawdzają, czy nie trzeba odchudzić długiej listy dyrektorów, kierowników i zastępców, których jedynym zajęciem jest składanie podpisów pod dokumentami i siedzenie na nudnych naradach, z których nic nie wynika.
O absurdzie! Założyłam bloga, by pokazywać czytelnikom, co robię, kiedy nie siedzę nad powieścią. Nazwałam go „W świecie absurdów”, by pokazywać te absurdy, które towarzyszą mi i w pracy dziennikarki i pisarki. Nigdy nie myślałam, że ten blog stanie się dla mnie krzykiem rozpaczy. Ale teraz jest! To absurd! Wołam z rozpaczą do wszystkich internautów! Do całej ich rzeszy! Nawet do tych wszystkich anonimowych chamów, którzy na różnych forach pod swoimi obsranymi pseudonimami wypisują, jacy mu w TVP jesteśmy wstrętni i że TVP trzeba rozwalić, zlikwidować, sprywatyzować itp. Przecież telewizje publiczne istnieją na całym świecie! Nigdy nie chciałam pracować w prywatnej. Wystarczy mi pisanie do prywatnych gazet!
Wołam ja, konkretna osoba, a nie anonim, który czuje się bezkarny, bo nikt nie wie, kim jest! Wołam, bo chcę wam powiedzieć, że gówno wiecie! Tak, jak nikt, kto nie statystował w filmie nie wie jak wygląda praca na planie, tak nikt, kto nie pracował przy jakimkolwiek programie TVP nie wie, jaki sztab ludzi go tworzy i jak trudno się obyć bez wielu z nich. Nie będę rzucała tu fachowymi słowami. Te zostawię, by w ostateczności, dla własnej satysfakcji zgnębić nimi kolejny gazetowy desant, który przyszedł do telewizji i myśli, że praca w niej jest tym samym, co praca w gazecie. A potem poośmiesza się myląc pojęcia i patrząc na nas, szaraków wytrzeszczonymi gałami, jak robiła to pewna pani, która przygodę z TVP zaczęła w naszej redakcji, a potem… zrobiła oszałamiającą, aczkolwiek krótką karierę, skończoną odprawą, za którą można kupić… mieszkanie!).
Jako osoba pracująca i w prasie i w telewizji głośno wołam, że TO NIE TO SAMO! Telewizja to praca zbiorowa. Tu nie ma miejsca na indywidualne działanie. Tylko głupek myśli, że np. Tomasz Lis swój program robi sam. Telewizja Polska to w 90% szara masa nawet niepojawiająca się w napisach końcowych. Przy Telewizyjnym Kurierze Warszawskim pracują np. dźwiękowcy. Ich nazwiska znamy tylko my. W swoim czasie Antypress napisał na swoim blogu, że nie zna moich dokonań. Zdziwiłabym się, gdyby je znał, bo choć co nieco można podejrzeć w Internecie, na przykład na mojej prywatnej stronie, to ja naprawdę świetnie rozumiem, że szkoda czasu na sprawdzanie dokonań „szarej masy”. Prawda jest jednak taka, że to tacy ludzie jak ja, a jest nas naprawdę wielu, tacy, którzy nie są prezenterami (nigdy nie chciałam, co zresztą wiele osób uważa za mój życiowy błąd) dyndamy na końcu łańcucha pokarmowego tej telewizyjnej machiny, niczym hieny w Królu Lwie. Ale to my tworzymy programy, choć wielokrotnie utrudnia się nam to idiotycznymi decyzjami podejmowanymi przez ludzi, którzy z rozdania politycznego przychodzą tu i siedzą na kierowniczych stołkach. Czując się przy tym najmądrzejsi z całej wsi, bo to ich układy wepchnęły na takie, a nie inne stanowisko! Niewielu z nas ma odwagę protestować. Ludzie mają rodziny, dzieci, kredyty, choroby itd. Dlatego modlą się, by przetrwać kolejny dzień i często godzą na coś, przeciwko czemu ich dusza się buntuje. Bo gdzie pójdą, gdy do emerytury zostało 5 lat, a tu przepracowało się prawie 40, a oferty dla dziennikarzy telewizyjnych są takie, ze szuka się kogoś do… 35 roku życia?! To już i nie ja. Otwarcie przyznaję się, że w lipcu skończyłam 42 lata!
Dziś rano Azrael na swoim blogu opublikował list długoletniej dziennikarki TVP. List anonimowy. Ona się boi podpisać, choć napisała szczerą prawdę! Czytałam jej list w redakcji na głos. Koleżanki, które są na liście do zwolnień grupowych – płakały. Ja z uporem godnym może lepszej sprawy zawsze się podpisuję pod swoimi wypowiedziami, lub jak wolą wrogowie „wypocinami”. Ale sama nie wiem, czy dlatego, że jestem odważna, czy może raczej szalona i głupia. Wróciłam dziś do domu po 14-tu godzinach pobytu w redakcji. Pracę skończyłam po 9-ciu, ale ostatnie godziny pomagałam tym, którzy nie widzą dla siebie nadziei. Bo komuś się wydaje, że jak zabierze im etat czy żałosne pół etatu za 580 złotych brutto (330 na rękę) to uratuje molocha, którego dawno i sto razy okradły poprzednie ekipy.
A ja tylko patrzę, jak niektórzy kierownicy pozostawiali etaty swoim… niedouczonym, a tym samym przynoszącym wstyd dzieciom! A przy tym zgodzili się, by odbierać je prawdziwym fachowcom. Ja też przyszłam do pracy, jako czyjeś dziecko, choć już tu kiedyś pisałam, że nie z polecenia Ojca. Najlepszy zresztą dowód, że nigdy nie zaproponowano mi etatu. (Ojciec też widział ducha matki czającego się z deska od trumny!) Ja codziennie staram się tak pracować, by nie przynosić mu wstydu. Zwłaszcza, że imię Macieja Piekarskiego nosi studio D w gmachu przy ul. Jasnej. To jedyne studio mające swojego patrona. Dziś myślę, co Ojciec powiedziałby o tym wszystkim. Co powiedziałby o moim wpisie? Pewnie stwierdziłby, że jestem nieodrodną córką swojej matki. Tej, której widmo czasem czai się za moimi plecami z wiekiem od własnej trumny. Bo o telewizji powiedziałby jedno: maszynka do mielenia ludzkiego mięsa.
Chciałabym więcej nie wracać do tematu, choć nie wiem czy mi to wyjdzie. Gdy wczoraj wywaliłam z siebie kolejny wpis o TVP – postarałam się od razu zamieścić następny, by poprawić czytelnikom humor czymś wesołym. Dziś już nie umiem. Ale może do jutra przyjdzie mi do głowy coś i absurdalnego i zabawnego. Chyba, że to jutro jest ten dzień, kiedy mój identyfikator nie przepuści mnie przez bramkę przy placu Powstańców czy Jasnej. To już 13 rok, gdy wieczorem zasypiam z taką myślą. Do niepewnego życia współpracownika tak się przyzwyczaiłam, że nie umiem wyobrazić sobie jak czują się ci, którym wpisem na listę grupowych zwolnień odebrano poczucie bezpieczeństwa.

PS. To nie jest tekst polityczny i proszę go jako taki nie traktować. Nie chcę zajmować się tu polityką, bo ta brzydzi mnie bardziej niż gówno orangutana po zjedzeniu owocu durian. A jak w swoim czasie wyczytałam w książce 'Kupa, czyli przyrodnicza wycieczka na stronę’ to kupa zrobiona przez orangutana po zjedzeniu owocu durian jest najbardziej śmierdzącą kupą świata. Autorka książki napisała, że owoce durian same z siebie śmierdzą, a co dopiero po przejściu przez układ pokarmowy orangutana.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...