Jakoś tak się złożyło, że kilka tygodni temu wraz z przyjaciółmi trafiłam do pewnego sklepu muzycznego Sklep był świetnie zaopatrzony i we mnie odżyły wspomnienia… Byłam bardzo malutką dziewczynką, gdy rodzice zorientowali się, że mam dobry słuch muzyczny. Postanowili kształcić mnie w tym kierunku i… kupili pianino. Niestety szybko okazało się, że do gomułkowskiego mieszkania w bloku na warszawskim Żoliborzu można je wstawić, ale… jedynie do toalety i to na wprost WC. Czemu? Ano podczas budowy najpierw zamontowano drzwi, a potem je obudowano. Dlatego drzwi wejściowych nigdy nie udawało się wyjąć z zawiasów. Była to chyba jakaś ówczesna PRL-owska metoda na to, by nie zostały wyłamane. Ponieważ z tego powodu groziło mi granie podczas siedzenia na sedesie, czyli mówiąc wprost „sram i gram”, więc koniec końców rodzice odstąpili od kupna pianina. A ponieważ klawisze elektryczne były wówczas czymś rzadkim i niezwykle drogim, więc pozostały mi cymbałki. Najpierw zarżnęłam jednorzędowe grając ze słuchu wszystko co mi się na ucho nawinęło. Z biegiem czasu te z trudem zdobyte kolorowe jednorzędówki powoli traciły barwy. Rodzice (znów cudem) kupili mi cymbałki dwurzędowe. Grałam na nich najpierw jedną pałeczką, potem dwoma. Wreszcie poszłam do szkoły. Wiedziałam, że w czwartej klasie na wychowaniu muzycznym pani będzie kazała kupić flet prosty, więc ubłagałam rodziców by kupili go wcześniej. Kupili. Flet był drewniany i pochodził z NRD. Grałam na nim wiele, wiele lat… Nawet po zakończeniu podstawówki nie rozstawałam się z fletem. Brałam go na wakacje pod namiot, a pewnego razu właśnie dzięki fletowi udało mi się zebrać forsę na pociąg i pojechać w kilka osób ze Świnoujścia (gdzie byłam na FAMIE) przez Trójmiasto i koncerty bluesowe do Olsztyna. Gdy wyszłam za mąż też jeszcze przez jakiś czas na nim grałam aż pewnego dnia gwint fletu ukruszył się. Po kilku latach flet upadł na ziemię i… zakończył żywot w dwóch na wieki rozdzielonych częściach.
Gdy te kilka tygodni temu byłam w muzycznym sklepie, ujrzałam taki flet, jak ten mój z dawnych lat. Różnica była jedna. Nie było napisu „Made in DDR”, ale „Made in Germany”, a z przodu tkwił napis „Hohner”. Wydałam na tym flecie, jeszcze w sklepie kilka dźwięków i… odżyły wszystkie wspomnienia. Jednak na zakup się nie zdecydowałam. Chyba było mi po prostu trochę głupio. Codziennie jednak intensywnie myślałam o tym flecie aż dziś… wróciłam tam i stwierdziwszy, że cena 59 złotych jest do przyjęcia, kupiłam flet. Byłam w trakcie zdjęć, więc tylko operatorowi w samochodzie zagrałam kawałek walczyka, którego pamiętałam z dzieciństwa. Oczywiście spytał, czy wszystko w porządku z moją głową. By nie korciło mnie granie, a koleżeństwo w redakcji nie zeszło na zawał zamknęłam flet w samochodzie na parkingu przed telewizją. Wyjęłam go dopiero w domu i… rozpoczęłam granie. „Czy to walc” odegrałam, „Jesienne róże” też, ale przy „Summertime” nasz pies dostał takiego szału i zaczął wyć (fałszując wprost niemożebnie), że nie mogłam dokończyć. On z uporem godnym maniaka kościelnego, (który, jak powszechnie wiadomo, choć mu słoń na ucho nadepnął to na cały regulator śpiewa pieśni religijne) wył, trącając mnie przy tym w rękę, ale… nie wychodził z pokoju. I wtedy z nostalgią pomyślałam o mojej świętej pamięci suce Fifie, która zamieszkała z nami, gdy miała cztery tygodnie i przy dźwiękach mojego fletu się wychowywała. Fifa nigdy nie wyła! Ale cóż… wtedy flet był częścią mnie. Grałam na nim niemal codziennie. Teraz, żebym mogła pograć (choć przez pierwsze tygodnie od kupna drewnianego fletu trzeba grać na nim z przerwami i to za każdym razem nie dłużej niż dziesięć minut) musiałam wyrzucić psa na spacer! No i jak tu cieszyć się z instrumentu? Pozostaje mi mieć nadzieję, że pies po prostu się przyzwyczai. Inaczej marny los nas obojga.