Ostatnie dni wolności przed powrotem do telewizyjnego kieratu i…. tak się złożyło, że spadłam z roweru. Rower był nie mój i na dodatek męski. Wszystkiemu więc winna wysoka rama. To przez nią, gdy chciałam zeskoczyć, zaczepiłam nogą, uderzyłam twarzą w ziemię i wbiłam sobie w czoło własne okulary. Efekt? Wizyta na pogotowiu. To o co pytano mnie na Izbie Przyjęć Szpitalnego Oddziału Ratunkowego zwaliło mnie z nóg. Najpierw było pytanie o rodzinę. Powiedziałam zgodnie z prawdą, że mam tylko nieletniego syna i na życzenie pani rejestratorki podałam do niego numer telefonu, choć był już poinformowany, że rozbiłam łeb, ale wszystko jest pod kontrolą. Chwilę potem zadano mi pytanie kto może decydować o moim życiu i zdrowiu, gdyby coś w sali zabiegowej poszło nie tak. To mnie potwornie zdenerwowało. Nie wiem co miałoby pójść nie tak, bo przecież to było tylko rozcięcie czoła nad łukiem brwiowym. Niestety dopiero po wielominutowej dyskusji wyjaśniono mi, że to standardowa procedura każe zadawać takie pytania i tym samym straszyć pacjentów prawdopodobną i możliwą śmiercią przy zakładaniu szwów. Ta procedura i fakt, że dowiedziałam się o niej w sposób nieprzyjemny wyprowadziła mnie z równowagi. Odparłam, że o moim zdrowiu nikt nie może decydować, bo jak powiedziałam wcześniej, mam jedynie nieletniego syna, zaś zadane mi pytanie uważam za głupie. Pani się zirytowała, że ja jestem zirytowana. I tak w atmosferze wzajemnej irytacji przyszło mi doczekać założenia dwóch szwów. (Zdjęcie jutro.) Atmosfera w szpitalu była okropna. Oprócz wyprowadzających z równowagi pytań, o których standardowości powiedziano po czasie był tłok na Izbie Przyjęć, nabzdyczona pielęgniarka i niemiły ochroniarz, który zabronił komukolwiek z przyjaciół wejść ze mną na zabieg itd. (Na szczęście i tak weszli).
Pewnie nie pisałabym o tym, gdyby nie fakt, że dwa dni później poszłam z psem do weterynarza na operację (usunięcie dwóch powiększających się znamion skórnych).
Na pogotowiu gdzie są lekarze dla ludzi były: idiotyczne pytania, opryskliwe miny, ochroniarz niczym pan życia i śmierci, choć ja mam mieć tylko szyte czoło, a tu w przychodni dla zwierząt wszyscy sympatyczni, pies wygłaskany, a my – jego państwo – uspokajani, choć pies ma mieć narkozę, a to co mu zrobią to nie zabieg, a operacja. Owszem, kazano mi podpisać papiery, że w razie zgonu psa nie będę miała pretensji, ale… od razu mi powiedziano, że to jest tylko formalność. Pozwolono zostać z psem do czasu aż zadziałało znieczulenie. Gdy go odbierałam i on tuż przed wyjściem bezczelnie oddał mocz w poczekalni – nikt nie krzyczał. Ktoś powie, że za weterynarza płacę, a pogotowie to z ubezpieczenia. Otóż nie! Ubezpieczenia nie mam od kilku miesięcy. Za jakiś czas przyjdzie do mnie rachunek i będę musiała opłacić założenie szwów, zastrzyk przeciwtężcowy itd.
Rany się zagoją. I u mnie i u psa. I tylko kto mi zwróci zszargane nerwy odpowiadaniem na pytania, z których wynikało, że za momencik na pogotowiu odwalę kitę, choć przecież przyjechałam tylko zszyć czoło. Dobrze, że w czasie, gdy zakładano mi szwy do syna nie dzwonił zakład pogrzebowy z najlepszą ofertą.
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...