Od kilku dni mam gościa. Dowiedziawszy się, że jest w Polsce Adam Lizakowski zaprosiłam go z Dzierżoniowa do Warszawy. To niezwykle intensywny czas, bo chcę te kilka dni jego pobytu w Warszawie wykorzystać i pokazać mu jak najwięcej. W niedzielę zabrałam go więc do Pęcic na powstańcze obchody. W poniedziałek pokazałam mu Radziejowice gdzie zjedliśmy obiad. Potem w Warszawie popłynęliśmy promem z Saskiej Kępy na drugą stronę Wisły i przeszliśmy na piechotę wzdłuż rzeki od cypla Czerniakowskiego aż do mostu Świętokrzyskiego. Wczoraj Adam miał spotkanie autorskie w bibliotece na Woli, a potem łaziliśmy na różne spotkania prywatne. Oczywiście cały czas rozmawiając: o literaturze, poezji, wydawaniu książek, Ameryce, Polsce, ludziach itd. Jedna z historii opowiadanych mi na wyrywki i z przerwami przez Adama zafascynowała mnie szczególnie. Otóż w latach 80-tych, gdy Adam osiadł w San Francisco poznał pewnego przedwojennego polskiego dżentelmena, pana Stanisława Ludwika Lewickiego. Pan Stanisław był już wtedy mocno po 80-tce i mieszkał w domu spokojnej starości, w którym zajmował dwupokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką. Historie o panu Stanisławie fascynują mnie pewnie dlatego, że nic mnie nie dziwi jeśli idzie o starych ludzi, ale zawsze podziwiam ich pogodę ducha, wolę życia i chęć rozwijania się do końca, do ostatnich dni na tym świecie.
Pan Stanisław był erudytą, miłośnikiem książek i wielkim dziwakiem. Adamowe opowieści o panu Stanisławie powinny właściwie posłużyć za scenariusz filmowy, ale kto by to chciał nakręcić? Choć może…
Otóż przed wojną pan Stanisław podobno grywał w filmach. Piszę podobno, bo w bazie filmu polskiego słówka o nim nie ma. Urodził się w Czerniowcach na przełomie XIX i XX wieku. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości rodzina przeniosła się do Rudy Śląskiej. Pan Stanisław skończył filologię niemiecką (nie wiem czy we Lwowie czy na Jagiellonce, ale gdzieś na terenie dawnej Galicji). Podczas wojny został wywieziony do obozu, bodajże w Sachsenhausen gdzie z racji swojego wykształcenia był tłumaczem. Po wojnie był jeszcze nauczycielem polskim na terenie Szlezwiku Holsztyna, a potem dostał się do Ameryki gdzie zarabiał mieszając drinki bogatym ludziom. Pan Stanisław miał kilka pasji. Uwielbiał zegarki i nosił ich kilkanaście na obu rękach. Uwielbiał się portretować, więc w domu miał kilkadziesiąt swoich portretów namalowanych przez różnych malarzy. Uwielbiał też fotografować. Najczęściej fotografował kwiaty lub swoje odbicia w lustrach i szybach wystaw sklepów na ulicach San Francisco. Palił dwie paczki Lucky Strików dziennie, które wypalał do połowy, a niedopałki wyrzucał gdzie popadnie. Hodował w wielkim pięćdziesięciolitrowym akwarium jedną rybkę i gdy pewnego razu zdecydował się wyjechać na wakacje wezwał taksówkę i taksówkarz wiózł akwarium z jedną rybką do siostry – jadąc rzecz jasna z prędkością 2 czy 5 kilometrów na godzinę. Pan Stanisław uwielbiał kobiety. Choć sam miał 140 centymetrów wzrostu opowiadał często o swoich podbojach miłosnych, bo jak twierdził był przed wojną fordanserem, a w tańcu łatwiej zdobyć kobietę. Opowiadał wszem i wobec, że miał w życiu mnóstwo kobiet. Może i było w tym coś z prawdy, bo w późnym wieku dorobił się syna z młodszą o 27 lat panią, która jak i wszystkie inne pozostawiła go, ale z jakich konkretnie powodów – nie wiem.
W domu pana Stanisława, w którym były ścieżki między meblami i gratami miał mnóstwo książek, bo uwielbiał czytać. Książki były więc wszędzie – na meblach, podłodze, a nawet w wannie. Pan Stanisław co chwila kupował nowe wydając na to obie swoje emerytury – tę od Hitlera za pobyt w obozie i tę amerykańską za mieszanie drinków.
Adaś opowiedział, że idąc na jedno ze swoich spotkań z Czesławem Miłoszem, którego był uczniem w Berkeley, zaszedł do pana Stanisława z pytaniem, czy nie ma czegoś Miłosza. Dostał kilka książek. Chciał zaszpanować nimi przed Miłoszem, że tu w San Francisco ma jego książki i czyta. Na zajrzenie do środka czasu nie było, więc na spotkaniu podsunął je mistrzowi i poprosił o autograf. Miłosz zajrzał, zrobił dziwną minę podpisał jedną, drugą i trzecią, a potem powiedział:
– Bardzo uważnie pan czyta.
– Staram się – odpowiedział Adam i dopiero potem zajrzał do książek. Odkrył wtedy, że ich właściciel, czyli pan Stanisław, miał zwyczaj pisać w książkach na marginesach swoje komentarze. Książki pełne więc były wykrzykników, znaków zapytania i tekstów w stylu: „Co on tu pierdoli?” Gdy później wielokrotnie spotykał się z Miłoszem przyznał się, że nie był pierwszym właścicielem tych książek.
W domu pana Stanisława panował niezwykły smród, więc pewnego dnia opieka społeczna na prośbę pozostałych mieszkańców domu przysłała komisję, która stwierdziła, że mieszkanie trzeba posprzątać. Przysłano mu młodą Murzynkę, która zobaczywszy to wszystko siadła przy stole załamana. W mieszkaniu bowiem były nie tylko książki w wannie i na wszystkich meblach, podłodze itd. ale w zlewie na patelni rosła trawa, wszędzie biegały karaluchy i tylko pan Stanisław wiedział gdzie co leży. Patrząc na załamaną młodą Murzynkę pan Stanisław zaczął gładzić się po swojej koziej brodzie, związanej gumką w kucyk i spytał:
– Chcesz iść do domu?
Murzynka przytaknęła. Pan Stanisław zaproponował.
– Pokażesz cycki to pokwituję, że sprzątnęłaś i pójdziesz.
I tak przez dobrych kilka miesięcy młoda Murzynka pokazywała mu cycki, a pan Stanisław na specjalnym druku z opieki społecznej kwitował, że burdel w jego domu jest przez nią sprzątany. Mieszkanie tymczasem nadal wyglądało, tak jak wcześniej. Karaluchy biegały, trawa na patelni rosła, a petów na podłodze przybywało. Sprawa wydała się wraz ze śmiercią pana Stanisława. Zanim jednak umarł, opieka społeczna zainteresowała się jeszcze jego stanem zdrowia. Ponieważ miał on permanentnie zajętą wannę przez książki, więc się nie mył. Gdy wysłano go na jakieś specjalne badania i kazano zdjąć buty oczom lekarzy okazał się straszny widok. Paznokcie u nóg pana Stanisława przypominały racice, bo rosły w kółko i były niemal zdrewniałe. Wysłano go więc do pedicurzystki, ale ta nie mogła poradzić sobie z tym koszmarem, bo połamała cążki. Musiał przyjść ktoś tam z jakąś piłą, która służyła do czegoś zupełnie innego niż pedicure i odpiłować panu Stanisławowi paznokcie.
Przyznam, że adasiowe opowieści o panu Stanisławie wydały mi się naprawdę fascynujące. Może dlatego, że od małego bywałam z rodzicami w różnych domach przedwojennej zdziwaczałej arystokracji i inteligencji i nic mnie nie dziwi? Bywałam u pani Walterowej wdowy po Władysławie Walterze, przedwojennym aktorze i mówiłam do niej babciu. Podczas wojny straciła jedynego syna Wawrzka, traktowała mnie więc jak kogoś bliskiego. Bardzo przezywałam jej pogrzeb. Do dziś mam jej kościaną bransoletkę i różne antologie poezji opracowane przez Stanisława Lorentowicza. Miedzy innymi „Ziemia polska w pieśni” i „Polska pieśń miłosna”. Z kolei w swojej książce „Tropiciele” pod postacią pani Eulalii opisałam panią Annę Czajkowską z domu Zaleską primo voto Laudańską, wdowę najpierw po oficerze przedsanacyjnym Stanisławie Laudańskim, który w 1926 roku popełnił samobójstwo, a następnie po malarzu Stanisławie Czajkowskim. Pani Anna była matką kolegi Antka Piekarskiego, mojego stryja. Edek Laudański walczył tak, jak mój stryj w powstaniu warszawskim. Przez kilkanaście lat pani Anna mieszkała z panią Ireną Kościałkowską, która w PRL zatraciła pierwszy człon nazwiska Zyndram, dla nas jednak była Zyndram-Kościałkowską. Pani Irena sprzedała swoje mieszkanie Stanisławowi Grochowiakowi i przeprowadziła się do przyjaciółki do klatki obok, czyli właśnie do pani Anny. Tam odwiedzaliśmy najpierw obie staruszki, a potem po śmierci pani Ireny samą panią Annę, która zmarła mając 99 lat!
Ja, podobnie jak Adaś u pana Stanisława, dorabiałam sobie jako kierowca pani Anny. Przygód miałam co niemiara. Pani Anna, jako jedna z pierwszych kobiet w Polsce, które zrobiły prawo jazdy świetnie znała się na samochodach. Prowadzić już nie mogła, bo miała ponad 80 lat i wzrok jej szwankował, ale nadal miała świetny słuch. Gdy woziłam ją jej maluchem od razu wiedziała, czy to co nawala w aucie, to żychler, czy tłumik czy może jakaś świeca jest do bani. Pewnego razu podjechałyśmy do wulkanizacji. Tylne siedzenia jej malucha wypełniały rzędy opon. Wulkanizator wyjmował po jednej oponie. Naraz sięgnął do wnętrza jednej z nich i wyjąwszy coś ze środka rzucił w za płot, a tam na kawałki rozszarpał to pies.
– Co to było? Banan? – zainteresowała się pani Anna.
– Nie szanowna pani. Słonina pełna kłaków – odpowiedział uprzejmie pan wulkanizator, a ja mało nie padłam ze śmiechu, bo mina pani Anny wyrażała przekonanie, że mógł to być jednak banan.
Pani Anna trzymała w domu kilkanaście psów, które nienawidziły się między sobą i – jak w mojej książce – trzeba było je wyprowadzać pojedynczo lub w małych grupkach. Był tu i opisany przez mnie w „Tropicielach” kudłaty Bartunio.
Pani Anna jako starsza osoba miała sztuczną szczękę. Z racji wieku i kłopotów ze wzrokiem nie zawsze dobrze ją domywała i często szczeka padała ofiara psów. Gdy trzeci raz psy zgryzły jej zostawione na szafce nocnej zęby, akurat na ostatniej stronie „Przekroju” w dziale „Rozmaitości” pojawił się dowcip rysunkowy. Człowiek leżał w łóżku, a na jego szafce nocnej stała szklanka z zębami i do tej szklanki szczerzył się jego pies. Mama pokazała ojcu dowcip, a ojciec natychmiast złapał za nożyczki i powiedział, że wytnie to dla pani Anny. Mama zaczęła protestować, że ojciec urazi tym staruszkę, ale tata spojrzał na nią i powiedział:
– Oszalałaś? Będzie zachwycona.
Okazało się, że ojciec miał rację. Dowcip długie lata wisiał u pani Anny na lodówce przyczepiony magnesem. Niestety jej sztuczna szczęka nadal, co jakiś czas, była zgryzana na miazgę przez pieski z kudłatym Bartuniem na czele.
Pani Anna przeżyła w swoim życiu niebywały głód. Pierwsza wojna światowa zastała ją w głębi Rosji. Gdy nadeszła Rewolucja Październikowa, by nie umrzeć z głodu dostała się do cyrku gdzie jako miłośniczka zwierząt (przyszła działaczka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami) opiekowała się końmi. To spowodowało, że nigdy nie wyrzucała jedzenia. Opisana przeze mnie w „Tropicielach” historia z wyciągniętą zza lodówki spleśniałą kiełbasą, szorowaną szczotką ryżową pod kranem jest jak najbardziej prawdziwa.
Myślę, że kiełbasa jest tym co najsilniej łączy moją panią Annę z adasiowym panem Stanisławem. Otóż pan Stanisław uwielbiał niemiecką kuchnię pełną sznycli i kiełbas. Namiętnie chodził do niemieckich knajp, zamawiał najtłustsze mięsa i… nie płacił. Był przecież staruszkiem, a San Francisco jest tak wielkie, że nikt go nawet nie ścigał. No bo i po co biec ulicami wielkiego miasta za dziadkiem, który nażarł się kiełbas?
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...