Stulecie na bidecie, czyli upadek kultury

Spread the love

Pisałam kiedyś o tym, że jako dziecko, nauczona przez ojca patriotycznych piosenek śpiewałam: „Tam na błoniu błyszczy kwiecie. Stoi ułan na bidecie”. Wiedziałam co to bidet, bo u stryja w domu był. Nie wiedziałam jednak co to „wideta”. Wydawało mi się, że ułan, by być wyższym staje czasem na bidecie i wtedy wygląda poważniej i dostojniej. Zwłaszcza jak stoi na tym bidecie wyprostowany. Może trochę dziwnie wygląda, ale dorośli są z reguły dziwni. Ojciec usłyszawszy o stojącym na bidecie ułanie mało nie padł. Szybko wyjaśnił, że chodzi o widetę, a nie bidet, a „wideta” to warta, straż, czujka, a także asekuracyjnie dodał co to „błonie”, bym broń Boże w innej patriotycznej pieśni nie śpiewała „za nami piechoty pełne dłonie”.

Przypomniała mi się ostatnio ta historia, bo uczestniczyłam w czymś co jest takim samym dysonansem, jak ułan stojący na bidecie. Niestety o ile ułan był obecny jedynie w mojej dziecięcej wyobraźni, o tyle to, co zobaczyłam działo się publicznie i było Galą. Galą… na bidecie!

Była to Gala z okazji stulecia pewnej instytucji kultury. Byłam na niej obecna, gdyż zrobienie Gali było możliwe m.in. dzięki temu, że zgodziłam się w ramach pewnych zobowiązań odbyć w pewnym miejscu spotkanie autorskie, z którego honorarium „przytuliła” ta instytucja. Była nas bodajże trójka takich autorów. W każdym razie to dzięki temu zaproszeni na Galę mogli skosztować tego i owego oraz wypić lamkę wina. Bez dobrej woli m.in. mojej ta instytucja kultury nie miałaby pieniędzy na jubileusz.

Sam jubileusz, a konkretnie to, co na nim pokazano, był dla mnie dość szokujący. Po pierwsze z okazji stulecia odbył się wykład znanego mi dziennikarza i historyka – niezwykle sympatycznego człowieka, ale o osobowości silnie narcystycznej. Dlatego jego wykład o historii tej instytucji był mniej o jej historii, a bardziej o… własnych, rodzinnych koligacjach i tym podobnych sprawach. Z boku patrząc było to troszkę śmieszne, ale… od biedy można uznać, że na swój sposób urocze. Był też wykład pewnej pani naukowczyni, która opowiadała o przyszłości takich miejsc, jak obchodząca jubileusz stulecia instytucja. To był najlepszy moment Gali i właściwie jedyny na poziomie godnym tego typu placówki. Potem było już tylko gorzej. Na scenę zaproszono żonę zmarłego pracownika i wręczono jej jakiś upominek wspominając go jako kogoś niezwykłego. Przyjęłam to zresztą najpierw za dobrą monetę, bo nie znałam człowieka. W przeświadczeniu, że to cudowny gest tkwiłabym pewnie długo, gdyby nie zdobyta dosłownie chwilę potem informacja, że pan wybitny nie był, a pani była… byłą żoną zmarłego. Na dodatek rozwiedzione małżeństwo darło ze sobą po rozwodzie koty i to publicznie, a druga żona, która była wdową nie została na Galę zaproszona.

Wreszcie nastąpił moment określony mianem czegoś dla… ducha. Tym czymś był koncert. Jeśli ktoś myśli, że w dzisiejszej Polsce koncert w instytucji kultury wygląda tak, jak kiedyś, czyli zebrani obcują z muzyką wysoką itd. jest w błędzie. Otóż gościom zaserwowano… piosenki popularne i to z tak zwanej „dolnej” półki. Były więc piosenki radiowe z lat 60 i 70, o treści raczej niezbyt pasującej do świętującej jubileusz instytucji. Na dodatek wykonująca je artystka (z wykształcenia aktorka, ale bardziej znana jako piosenkarka i to niezbyt popularna) wyciągała z publiczności mężczyzn i wprowadzała na scenę, a tam… na oczach wszystkich łapała za garnitury (z przodu i z tyłu), rozpinała im marynarki i klepała po brzuszkach powodując u wyciągniętych na scenę panów spory dyskomfort. Wyrwać się bowiem z jej szponów było trudno, a nie każdy ma chęć występować przed publicznością i podrygiwać w rytm średnio ambitnych utworów. Na koniec artystka spytała, czy może zaśpiewać frywolną piosenkę disco polo. Nie wyobrażam sobie, by w takiej sytuacji ktoś z Sali na tego typu pytanie powiedział „nie”. Tak więc, choć z min można było wywnioskować, że publika rada temu nie była, artystka zaśpiewała utwór, który ma w swoim repertuarze, a którego nie zacytuję, gdyż nie chodzi mi o to, by zidentyfikować ją czy obchodzącą jubileusz instytucję. Utwór jednak był co najmniej frywolny i dotyczył eufemistycznie mówiąc seksu pozamałżeńskiego, zawierał też analizę rozmiarów przyrodzenia podmiotu lirycznego (rym celowy). Z treścią utworu zapoznał mnie kiedyś mój Panicz Syn i był to dla niego synonim największego obciachu. Z tego powodu, gdy tylko usłyszałam pierwsze takty nagrałam fragment występu, wysłałam to synowi MMS-em z tekstem: „tak wygląda stulecie” dodając na końcu nazwę instytucji-jubilatki, bo naprawdę repertuar powodował u mnie (a potem okazało się, że u wielu innych osób również) spory dysonans poznawczy. Odpowiedź od syna przyszła błyskawicznie: „Boże! To się nie dzieje naprawdę!”. Niestety. Działo się.

Z owej Gali powstała rejestracja, a mnie poproszono o zmontowanie z tego kilkunastu minutowego reportażu. Finał tej sprawy to już opowieść na inny zupełnie temat, którym być może też się zajmę, bo to kolejny absurd wart opisania. Ale teraz zastanawia mnie jedno: mówimy o upadku kultury, o popkulturze wdzierającej się do instytucji wysokich. Stawiamy tu za przykład Telewizję Publiczną, która wyniosła na piedestał disco polo zwane wcześniej muzyką chodnikową. Ale to wdzieranie się popkultury zaczyna się w tych mniejszych instytucjach. W Domach Kultury, które chętniej prowadzą zajęcia z gier komputerowych niż plastyczne. W Bibliotekach, które prześcigając się w próbach zdobywania czytelników stawiają na literaturę typu 50 twarzy Greya i to kupują do swoich kolekcji. W teatrach, które często, by przyciągnąć publiczność angażują do udziału w sztukach celebrytów, gdy zawodowi aktorzy klepią biedę i siedzą na bezrobociu.

Na razie nie zdałam jeszcze pytania organowi nadzorującemu instytucję kultury – jubilatkę, co myśli o Gali, na której stojący na czele organu był obecny i zabierał nawet głos. Bo mam wrażenie, że też był tym zażenowany. Zadanie pytania mogłoby mu tę żenadę przypomnieć, a przecież mamy Nowy Rok. Niech to co żenujące zostanie w starym. Ale…. Może jeszcze spytam? W końcu „stulecie na bidecie” nie dzieje się codziennie. Trudno je więc zapomnieć. Szkoda.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...