Prawie trzydzieści lat temu walkę o Muzeum Powstania Warszawskiego rozpoczął mój nieżyjący już Ojciec. To on, wraz z pracownikami Muzeum Historycznego m.st. Warszawy rozpoczął też na telewizyjnej antenie zbiórkę powstańczych pamiątek. Muzeum jednak cały czas nie powstawało, a w 1999 roku, na dwa miesiące przed obchodami 55 rocznicy Powstania Warszawskiego, mój Ojciec zmarł. Żegnały go tłumy powstańców. Przez długi czas myśleli, że wraz z moim Ojcem umarło ich marzenie o muzeum. Sami mi o tym mówili. Aż nagle… prezydentem miasta został Lech Kaczyński, syn powstańca. I właśnie przez szacunek do własnego Ojca, żołnierza Baszty, (który w czasie ataku na Wyścigi został ranny w rękę, a ujrzawszy, że palec trzyma się jedynie na kawałku skóry, urwał go sobie i wyrzucił, a ranę obwinął szmatką), postawił sobie za punkt honoru doprowadzić do końca sprawę Muzeum Powstania Warszawskiego. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Najpierw zmieniła się lokalizacja. Zrezygnowano z planów umieszczenia Muzeum w ruinach Banku Polskiego. Gdy lokalizacja w Gazowni Warszawskiej też nie wypaliła, stanęło na lokalizacji w dawnej Zajezdni Tramwajowej. Wraz z koleżankami i kolegami z redakcji jeździliśmy od początku na teren budowy. Pamiętam, jak miałam pojechać do Pałacu Prezydenckiego (prezydentem był wtedy Aleksander Kwaśniewski), ale nagle okazało się, że jest specjalna konferencja na budowie Muzeum. Jadę więc na budowę. Niestety przygotowana na wizytę w pokojach Pałacu Prezydenckiego miałam na sobie elegancką sukienkę i jaśniutkie pantofle na szpilce. W tym stroju wylądowałam na budowie, wśród kurzu i wapna. Stukałam obcasikami po betonie podtrzymując na głowie za duży kask i słuchając chichotu koleżeństwa. Sama też się z siebie śmiałam. Choć przy okazji po raz kolejny stwierdzałam, że budowa idzie jak burza. Ale choć Lech Kaczyński zapowiadał, że otwarcie nastąpi w 60 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, to przyznam, że my, dziennikarze, nie do końca wierzyliśmy, że to się uda. A jednak… 1 sierpnia 2004 roku Muzeum zostało otwarte. Wprawdzie nie było jeszcze w stu procentach wykończone, ale już mogło przyjmować zwiedzających.
Gdy Lech Kaczyński został prezydentem kraju nie rozstał się z Muzeum. Właśnie tam, w ogrodzie przymuzealnym, czyli Parku Wolności, podczas obchodów spotykał się z powstańcami. Nie wszyscy go lubili. Wielokrotnie widziałam, że zdarzali się tacy, którzy stawali tyłem do mównicy, gdy pojawiał się na niej Prezydent. Patrzyłam z niesmakiem. To nie był Prezydent moich marzeń, ale taki jeszcze się nie narodził. Zresztą… nie lubię polityków. Jestem jednak państwowcem i uczono mnie szacunku dla urzędu. Innymi słowy mógł mi się nie podobać polityk Lech Kaczyński, ale ten sam Lech Kaczyński wybrany w demokratycznych wyborach na Prezydenta był przeze mnie szanowany. Dlatego raziło mnie to stawanie tyłem do Prezydenta i to stawanie tyłem przez powstańca, który przyjął prezydenckie zaproszenie do Muzeum i jadł śniadanie na jego koszt. Na szczęście to były epizody. Byłam na wszystkich prezydenckich śniadaniach z powstańcami i nie tylko relacjonowałam dla telewizji momenty, gdy wręczał im odznaczenia, ale i fotografowałam to dla siebie i czytelników jednego z polonijnych portali. Z roku na rok powstańców spotykałam coraz mniej, ale… czasem pojawiali się nowi. Przyjeżdżali z zagranicy na te kilka dni, by znów odetchnąć sierpniowym powietrzem stolicy. Wśród tych, którzy na stałe mieszkali w Warszawie bywali tacy, którzy na tych śniadaniach chowali jedzenie do toreb, na później, bo niestety Polska, o którą walczyli i za którą w sierpniu 1944 roku przelewali krew nie odwdzięczyła im się wielkimi emeryturami. Większość z nich, to biedni ludzie. Jednak wszyscy byli szczęśliwi, że powstało to muzeum, bo mają gdzie się spotkać. Bo jest to miejsce, w którym czują, że są u siebie.
Wśród powstańców są też i znane postaci. Pamiętam, kiedy podczas jednego z takich śniadań wdałam się w rozmowę z Janem Henrykiem Chmielewskim, czyli Papciem Chmielem. Podeszłam do niego podziękować za Tytusa, którego wszystkie księgi znam na pamięć. Papcio zmierzył mnie groźnym wzrokiem i spytał, w którym zgrupowaniu walczyłam. Była w tym pytaniu nagana, że jestem w miejscu zarezerwowanym dla nielicznych, dla powstańców, dla ludzi nie mojego pokolenia. Odpowiedziałam, że jestem dziennikarzem, ale to miejsce dla mnie szczególne i uważam, że mam prawo tu być nie tylko z racji uprawianego zawodu. Powiedziałam, że mój stryj zginął w powstaniu mając niespełna 16 lat. Powiedziałam, że jego nazwisko jest na murze pamięci tuż koło dzwonu „Montera”. Papcio na znak akceptacji mojej osoby wyciągnął dla mnie pocztówkę z Tytusem.
Piszę o tym wszystkim, bo dziś (a właściwie wczoraj) robiłam długi felieton o Muzeum Powstania w kontekście osoby Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nagrywani przeze mnie powstańcy mówili, że to Jego największe dzieło. Jeden stwierdził, że jakby Prezydent tylko to zrobił, to jest to dla nich dużo, jeśli nie wszystko. Mówili o wygranej wielkiej wspólnej bitwie, ostatniej bitwie Powstania Warszawskiego, bitwie o Muzeum. O wielkim szczęściu z faktu, że tego muzeum doczekali, a jest ono na światowym poziomie. Dla wielu z nich fakt, że powstało, był ukoronowaniem ich życia. Wszyscy dziwili się, że polityk coś obiecał i dotrzymał słowa. Cóż… musiał to zrobić. Obiecał im nie byle co, a muzeum i to Muzeum Powstania Warszawskiego. Powstanie było dla niego ważne, bo i Jego Ojciec brał w nim udział. Dlatego obiecując powstańcom otwarcie muzeum w sierpniu 2004 roku, naprawdę musiał dotrzymać słowa. W końcu dał je towarzyszom broni swojego Ojca.
P.S. Dziękuję za wszystkie listy. Tym, którzy mnie próbowali obrazić – wybaczam.