Cicha noc mojej mamy…

Spread the love

W święta zawsze wspominam przeszłe Wigilie, zwłaszcza te spędzone z rodzicami. Nawet te, kiedy była w domu karczemna awantura, bo czegoś tam jeść nie chciałam, bo się już nie mieściło w brzuchu, a mama kazała próbować. Bo przecież, jak nie spróbuję, to zgodnie z tradycją tego na stole w nadchodzącym roku zabraknie. Wspominam też, jak przyszedł Mikołaj, który miał czerwony wielki nos mojego ojca i przyniósł mi głęboki wózek dla lalek. Wspominam, jak dostałam sanki i materiał na spódnicę. Potem – tuż po świętach – ojciec szył mi spódnicę, bym miała ją na sylwestra. Telewizja nadawała wtedy enerdowski serial „Stülpner, zbójnik z gór”, a ja pomagałam ojcu wycinać kliny. Stara ręczna maszyna babci terkotała, a ojciec szył mi na niej spódnicę z sześciu równo wyciętych klinów. Była z grubej flaneli w wielkie, czerwone kwiaty. Miałam wtedy nie więcej niż 10 lat. Sylwestra spędzałam w domu. Przyszły na niego wszystkie dzieci z klatki schodowej: Agata z Agnieszką – dwa lata starsze bliźniaczki z góry; Ewa, starsza o 3 lata mieszkająca nade mną; Iwona z II piętra, Asia z klatki obok i Kasia mieszkająca naprzeciwko – moje koleżanki z sąsiedniej klasy. Szalałyśmy na sankach po mieszkaniu i… nie doczekałam północy. Padłam na swojej kozetce i nie dałam się dobudzić.
Pamiętam wigilie z czasów liceum, gdy już po wieczerzy wpadał Rafał (wpada do dziś, choć w tym roku umówiliśmy się na po świętach) i moja mama częstowała go jedzeniem, a on nieszczęśliwy odwracał wzrok, bo zdaje się, że na pierwszym zjedzonym tego dnia uszku z barszczu to już siedział.
Pamiętam święta w zamku w Niedzicy w Pieninach – trochę je opisałam w „Klasie pani Czajki”, ale tylko trochę. Nie opisałam pasterki w malutkim kościółku, a właściwie kaplicy niedaleko zamku. Nie opisałam tez, ze oprócz kapeli góralskiej przygrywałam ja… na drewnianym flecie. Oczywiście kolędy. Pewnie „Lulajże Jezuniu”, bo najprostsza.
Niektóre wigilie spędzaliśmy z przyjaciółmi rodziców – ciocią Ulą, wujkiem Tadeuszem i ich synem Andrzejem. Raz byliśmy u nich w domu na tyłach Nowego Światu i wychodząc na Kopernika natknęliśmy się na uciekająca parę – mężczyzna z chłopcem, sądząc z tego, jak do siebie mówili, byli to ojciec z synem. Za nimi biegła milicja, bo… ojciec z synem (na oko 15-letnim) byli parą złodziei, która w Wigilię okradała mieszkania.
Pamiętam też wszystkie dorosłe Wigilie, gdy rodzice już mieszkali na Saskiej Kępie. Raz też przyszła do nas ciocia Ula z wujkiem Tadeuszem i Andrzejem. Hodowałam wtedy szczurzycę Flaszkę, która niezmiernie brzydziła moja mamę. Zachwycała jednak Ojca tak, że postanowił siąść do stołu wigilijnego ze szczurem na ramieniu. Podzielił się z nim nawet opłatkiem, a mama darła się, ze oszaleje i szczur ma zniknąć. Ojciec na to mówił, że szczur zniknął i nadal siedział z nim na ramieniu i dokarmiał okruszkami chleba. Ciotka Ula również odwracała głowę, a wuj Tadeusz chichotał.
Pamiętam wigilię ze stryjem, kiedy ojciec siedząc koło niego na kanapie nagle… opadł na poduszkę i zasnął. A stryj przeżegnał go i… zaczął czytać książkę. Przy stole panowała zupełna cisza, tylko Maciek, który miał wówczas niecałe półtora roku rozrabiał siedząc na specjalnym krzesełku. Lubiłam słuchać opowieści z wigilii rodziców. Były różne, bo odnosiły się do różnych czasów. Zawsze śpiewaliśmy kolędy, a ja czasem grałam je na flecie. Kolędę każdy ma swoja ulubioną. Ja – „Bóg się rodzi” Franciszka Karpińskiego. Moja mama też ją lubiła. Nie znosiła natomiast kolędy „Cicha noc”. Pewnego razu opowiedziała nam historię dlaczego. Była zima 1942 lub 1943 roku roku. Nie ta najmroźniejsza, podczas której padł w Polsce rekord zimna, bo termometry odnotowały najniższą temperaturę w Siedlcach, czyli 41 stopni na minusie, ale też mroźna. Mama spędzała okupację w Chełmie Lubelskim. Dziadek przed wojną był ogrodnikiem na kolei. Obsadzał dworce kolejowe kwiatami. Miał wielki ogród pełen robotników. Za płotem ogrodu, a co za tym idzie domu dziadka – był obóz jeńców radzieckich. Ten obóz, co to w lecie mama – rozglądając się wcześniej na boki i nie widząc strażników – podała przez płot jednemu jeńcowi nadgryzione jabłko. Skąd wziął się natychmiast strażnik? Nie wiadomo. Wylazł z krzaków, złapał mamę za rękę i szarpnął. Ręka została rozerwana o kolczasty drut od pachy do nadgarstka. Jabłko upadło na piach, a Niemiec wdeptał je w ziemię.
W każdym razie w też zimę 1942 czy 1943 roku jeden z oficerów z obsady obozu zapukał do dziadka i kazał, by mama w wieczór wigilijny poszła ileś tam kilometrów do kogoś tam na wieś i przyniosła mu dwie żywe gęsi. Groził śmiercią, wywózką do Majdanka itd. I tak mama, piętnastoletnia wówczas dziewczynka, ruszyła w drogę. Była zamieć i mróz. Jakoś doszła i gęsi wzięła. Musiała nieść je przytulone gębami do ciała, ale kuprami do przodu, by nie obesrały jej palta. Gęsi się wyrywały, więc nie było łatwo je nieść. Żadnej nie można było wypuścić choć na chwilę, bo by uciekła. I tak mama z szarpiącymi się gęsiami przeszła wiele kilometrów. Wreszcie wróciła i zapukała do domu Niemca, który na gęsi czekał. Była zmarznięta. Niemiec otworzył, zobaczył, że to ona i zatrzasnął drzwi. Gęsi nie odebrał. Mamie chciało się i pić i siusiu, a z zimna i zmęczenia ledwo stała na nogach. Niemca jednak nie było i nie było. Wreszcie znowu otworzył drzwi. I znowu nie odebrał gęsi. W rekach miał cukierki, które powoli odwijał z papierków, by po chwili zacząć mamie wciskać je do buzi. Mama nie miała siły ich jeść. Zmarznięte usta nie pozwalały wziąć landrynki, więc… wypluła cukierka. Niemiec wpadł w szał. Znów nie zabrał trzepoczących się pod pachami gęsi. Najpierw obił mamie twarz niemal do krwi. Gęsi zabrał potem. Gdy zatrzaskiwał drzwi mama usłyszała dobiegające z jego mieszkania śpiewy: „Stille Nacht, Heilige Nacht”. Nigdy nie pozwalała w domu śpiewać tej kolędy. I ja Jakoś też jej nie lubię. Ciągle wyobrażam sobie 15-letnią przemarznięta dziewczynkę z gęsiami, którą jakiś Szwab bije po gębie, bo nie miała siły i ochoty jeść landrynek.
W te święta sporo naopowiadaliśmy sobie historii o przeszłych wigiliach. Niemal jak ten duch z Dickensa. I tylko ja po raz kolejny żałuję, że nie spisywałam wszystkich historii mojej mamy, bo wielu z nich dziś po prostu nie pamiętam.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...