Od wielu tygodni przez Polskę przetacza się dyskusja na temat pracy nauczyciela. Wszystko za sprawą strajku zapowiedzianego przez Związek Nauczycielstwa Polskiego, do którego dołączają też i nauczyciele niezrzeszeni a gdzieniegdzie nawet ci z Solidarności. Nauczyciele żądają podwyżki płac o 1000 złotych i wyrównania od stycznia br. Podzielony politycznie kraj z jednej strony nauczycieli wspiera, bo słabo wynagradzani, pogardzani etc., a z drugiej strony opluwa – nie liczą się z dziećmi, strajk zapowiedzieli na czas egzaminów itd. Ja, jak zwykle patrzę na wszystko bardzo szeroko i z wielu punktów widzenia. Pomijając fakt, że jak każdy sama byłam kiedyś uczniem, to nie na tym kończy się moja wiedza o szkolnictwie. Nie kończy się też na tym, że byłam matką, która uczestniczyła we wszystkich zebraniach rodziców, gdy mój syn był jeszcze uczniem (ma 25 lat), jeździła na większość wycieczek szkolnych etc., gdzie widziała nauczyciela w zderzeniu z rodzicami. Przede wszystkim mam kilka koleżanek (a nawet kolegów) nauczycieli. Z tego kilka bardzo bliskich, a jedną przyjaciółkę, z którą, choć mieszka i pracuje w innym województwie, rozmawiamy przez telefon kilka razy w tygodniu. W każdym razie wiem sporo na temat sytuacji w kilku różnych polskich szkołach. Znam to z opowieści koleżanek, ich dyrektorów, innych nauczycieli, a także uczniów i ich rodziców. Bo moje koleżanki i koledzy uczą zarówno w przedszkolach, jak i szkołach podstawowych, wygasających gimnazjach oraz liceach. Wiem jednak, jak wygląda ich życie, jak wygląda praca także dlatego, że jestem pisarką, która jeździ po szkołach ze spotkaniami autorskimi. Widzę wtedy pracę zarówno nauczycielek i bibliotekarek, jak i dyrekcji. Widzę to w zderzeniu z uczniami. Mam wreszcie rzesze znajomych, których dzieci podlegają obowiązkowi szkolnemu i na tematy szkolne rozmawiam z nimi bardzo często. Są to rozmowy potrzebne mi do moich książek. Wreszcie tzw. „małe Conieco” wiem jako dziennikarka.
Łącząc tę całą wiedzę w całość zaznaczam, że jest ona niespójna, bo zawsze punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dlatego chciałabym te punkty widzenia pokazać.
Po pierwsze… pieniądze
Od 1 stycznia 2019 r. wynagrodzenie średnie dla nauczycieli wynosi (kwota brutto):
- dla nauczyciela stażysty – 3045 zł,
- dla nauczyciela kontraktowego – 3380 zł,
- dla nauczyciela mianowanego – 4385 zł,
- dla nauczyciela dyplomowanego – 5603 zł.
Zwracam uwagę na słowa średnie i brutto. Wynagrodzenie średnie oznacza, że są nauczyciele, którzy zarabiają mniej (i tacy, którzy zarabiają więcej). Kwota brutto oznacza, że jest to kwota nieuwzględniająca odprowadzanego do Urzędu Skarbowego podatku. Ponadto nie znam nauczyciela, który dostaje takie kwoty, ale… to już inna sprawa.
Czy jest to dużo czy mało? Jeśli nauczyciele twierdzą, że mało to czemu im nie wierzymy? Przecież sami chcemy, by nam wierzono. Czemu człowiek, który ma ukończone studia wyższe, a na dodatek ma specjalizację pedagogiczną, a czasem jeszcze psychologiczną, bywa, że logopedyczną – ma być wynagradzany słabo? Kasjer z Biedronki (poziom wykształcenia nie ma znaczenia) zarabia (wg danych na grudzień 2018 roku) 3550 brutto po trzech latach pracy. Czy nauczyciel, biorąc pod uwagę lata włożone we własną edukację oraz ukończone studia wyższe, nie powinien jednak zarabiać więcej?
Wielokrotnie słyszę od znajomych i czytam w mediach, że gdyby nauczyciele, byli inteligentni toby sobie dorobili korepetycjami. Naprawdę? Bardzo proszę o wskazanie z czego korepetycji ma udzielać nauczyciel nauczania początkowego? Ze wszystkiego? Przez pierwsze trzy lata szkoły rzadko które dziecko korzysta z korepetycji, bo oceny są opisowe, a co za tym idzie tak naprawdę nie wiemy, jak uczy się nasze dziecko. Z opisów często nic nie wynika. Schody zaczynają się w IV klasie…
Ciekawi mnie też z czego ma udzielać korepetycji wuefista, nauczyciel plastyki, muzyki (na wsiach naprawdę nie ma tłumów chętnych do prywatnych lekcji gry na instrumentach) czy etyki. Pragnę w tym miejscu zauważyć, że nawet nauczyciele matematyki czy j. polskiego mają kłopoty ze znalezieniem chętnych na korepetycje, jeśli mieszkają na wsi, a przede wszystkim, jeśli są nauczycielami w szkole podstawowej. Tak się bowiem utarło, że każdy chce korepetycji od nauczyciela co najmniej licealnego, jeśli nie akademika.
Jakie inne możliwości dorobienia sobie mają nauczyciele? Oczywiście „mogą coś gdzieś pisać i publikować” – tak napisał jeden z moich kolegów. Przyznam, że zaniemówiłam. Niech poda namiary, gdzie mogą publikować i co? Znam bowiem setki pisarzy i dziennikarzy, którzy piszą i często ich teksty są odrzucane przez różne redakcje czy wydawnictwa, mimo, że ich autorzy posiadają i wiedzę, i doświadczenie, a także świetnie znają się na tematyce, o której piszą. Jakże więc mają przebić się nauczyciele? Oczywiście znam piszących i publikujących nauczycieli (pisarzy i poetów), ale to cały czas garstka.
Po drugie… mityczny wolny czas
Nauczycielom wypomina się, że mają tylko 18 godzin obowiązkowych w szkole, dwa miesiące wakacji, dwa tygodnie zimowych ferii. Tylko, czy to rzeczywiście tak wygląda w praktyce? Jeszcze jest przygotowywanie się do lekcji. Wyczytałam w sieci, że to bzdura, bo jak nauczyciel, który od 20 lat uczy się tego samego ma się przygotowywać do lekcji. Cóż… niestety program nauczania w ciągu ostatnich 20 lat zmienił się i właściwie co roku coś tam jest nowego. Nie da rady się nie przygotować. Z kolei nauczyciel polskiego powinien raz na 2-3 lata sam ponownie przeczytać zadaną uczniom lekturę, bo szczegóły się niestety zapomina. Do tego dochodzą klasówki, które trzeba sprawdzić. To nie jest takie hop-siup. Od koleżanek, które uczą polskiego wiem, że po sprawdzeniu dziesięciu z błędami ortograficznymi zdarza się im po prostu najzwyczajniej zgłupieć. A gdy klasówek jest 4 razy 30, bo nauczyciel uczy 4 klasy to w głowie ma się momentami kompletny mętlik. W tej chwili nauczycielom doszły mobi-dzienniki. Z opowiadań koleżanek wiem, że to w pewnych sprawach ogromne ułatwienie – daje możliwość sprawdzenia, kiedy zapowiedziano klasówkę, kiedy wystawiono ocenę itd., a także przede wszystkim daje możliwość bezpośredniego kontaktu z rodzicami. Niestety zabiera czas. Trzeba dokładnie wpisać wszystkie uwagi dotyczące zachowania. A do rodzica trzeba napisać list, często z wyjaśnieniami, a potem trzeba odczytać od niego list i odpisać znowu. Gdy jest się wychowawcą taka korespondencja w przypadku trudnego ucznia może ciągnąc się tygodniami. Na dodatek nie jest jedynym momentem zabierającym czas. Drugim są… telefony. Gdy sama byłam uczennicą rodzice nie znali prywatnych telefonów nauczycieli. Teraz nauczyciel pisze na zebraniu na tablicy swoją komórkę. Dla dobra uczniów, dla wygody rodziców i… na swoje nieszczęście. Zdarzają się bowiem momenty, gdy dostaje całą masę telefonów w sprawie uczniów. Zwłaszcza, gdy ma wychowawstwo. Jeśli są jakiekolwiek problemy z uczniem to wychowawca musi sporządzać opinię dla psychologa, do sądu rodzinnego etc. To wszystko robi po lekcjach a nie w trakcie. Do tego dochodzą zebrania szkolne z rodzicami, rady pedagogiczne, wycieczki, wyjścia z klasą do teatru – nierzadko w godzinach wieczornych. Wreszcie… wakacje. Gdy uczniowie opuszczają szkoły nauczyciele jeszcze nie mają wolnego. Jeszcze jest masa spraw do załatwienia w szkole. Trzeba zamknąć miniony rok szkolny. Zrobić raporty. Tak zwanej „papierologii” jest tyle, że mnie laikowi, gdy słucham tych opowieści po prostu puchnie głowa. Podobnie jest przed rozpoczęciem roku, kiedy trwa ustalanie planu lekcji, zajęć dodatkowych, bo i te prowadzą szkoły wykorzystując swoich nauczycieli. Nierzadko bowiem ktoś z nauczycieli prowadzi szkolny chór, ktoś sekcję siatkówki, czy koszykówki, kółko plastyczne, a nawet drużynę harcerską. Przy czym to ostatnie zawsze robi społecznie, a więc nie za pieniądze. A czas mu to zajmuje.
Gdy teraz władze zaproponowały podwyżki w zamian za zwiększenie pensum z 18 godzin do 24 ktoś wyliczył, że fizyk w wiejskiej szkole musiałby uczyć w 6 szkołach. Tymczasem dni w tygodniu jest 5. Nie jestem pewna, czy transport publiczny się nad tym symbolicznym wiejskim fizykiem ulituje, by jednego dnia mógł dojechać do dwóch różnych wiejskich szkół na czas, a w to, że stać go będzie na własny samochód zwyczajnie nie wierzę.
Po trzecie… nauczycielska głupota
Bez przerwy gdzieś czytam, że nauczyciele to debile. Cóż… na pewno, tak jak w każdym środowisku, tak i tu trafi się idiota. Kilku spotkałam całkiem niedawno. Nie zmienia to faktu, że statystycznie obecni nauczyciele są sto razy lepiej wykształceni od tych, którzy uczyli np. mnie czy ludzi mojego pokolenia. Eksio miał np. panią od biologii, która twierdziła, że delfin to ryba. Miał też panią od matematyki, o czym kiedyś pisałam na blogu, która nie bardzo nadawała się na pedagoga, gdyż nie potrafiła jednemu uczniowi wytłumaczyć, co to jest „liczba pi” i zniecierpliwiona wyrzuciła go za drzwi za karę, że nie rozumie jej tłumaczeń, mówiąc zresztą „won!”. Miałam też w liceum polonistkę, która pisała „biórko”. Miałam też pana od Przysposobienia Obronnego, który twierdził, że „Kraje NATO to so złe kraje. Łone czyhajo na wolność bidnego Związku Radzieckiego, ale my mu pamożem!” Ponieważ słysząc te bzdury śmiałam się, więc groziło mi zostanie na drugi rok z PO. Miałam również panią od historii, która oskarżyła mnie o podważanie teorii Fryderyka Engelsa tylko dlatego, że gdy opowiadała o tym, jak małpa uczłowieczyła się przez pracę i opowiedziała w ramach dowodu, że nie chciało jej się wchodzić na drzewo po banana, więc rzucała w niego kijem, wymyślając w ten sposób pierwsze narzędzie pracy, ja uznałam to za uczłowieczenie się przez lenistwo. I przeprowadziłam logiczny dowód. Za to spotkała mnie kara. Do szkoły wzywano ojca.
Cóż… wtedy, by być nauczycielem nie trzeba było mieć studiów wyższych. Wystarczyło studium nauczycielskie. W szkołach były kary cielesne – sama dostawałam od moich nauczycielek po głowie dziennikiem, a po pupie i rękach linijką. Bywało, że klęczałam pod tablicą z rękoma podniesionymi do góry lub stałam w kącie. Czasami wyrzucano nas za drzwi. Bywaliśmy też wyzywani od debili, tłuków i tępaków. Mówienie „won” do ucznia było częste. Tak samo często szydzono z nas. To powodowało, że nie szanowaliśmy swoich nauczycieli. Zwłaszcza, że bywali osobami przekupnymi. Moja pierwsza wychowawczyni z podstawówki stawiała dobre stopnie tym uczennicom, których mamy obdarowywały ją kawą, pończochami i innymi produktami, które trudno było dostawać w sklepach bez znajomości. Gdy opowiadałam w domu mojej mamie o zachowaniu mojej wychowawczyni nigdy mi nie wierzyła. Cóż… była z rocznika 1927 i do szkoły chodziła przed wojną. Wtedy nauczyciel to był ktoś. Za moich czasów już nikt.
Dziś takie zachowania nauczycieli, z którymi ja spotkałam się jako dziecko, odeszły w zapomnienie i są nie do pomyślenia. Obecni nauczyciele są gruntownie wykształceni, wszyscy mają studia wyższe, a czasem jest to nawet kilka fakultetów plus przygotowanie psychologiczne oraz pedagogiczne. Zniknęły też kary cielesne. Nie słyszy się też o łapówkach. Niestety opinia, którą nauczyciele „zdobyli” w PRL, że są debilami, tępakami itd., przylgnęła do tego zawodu.
Po czwarte… rodzic
Gdy mój syn chodził do szkoły, a ja musiałam chodzić na zebrania zauważyłam, że najwięcej pretensji do szkoły mają ci rodzice, których dzieci słabo się uczą, a co gorsza są po prostu społecznie zaniedbane. Rodzice mieli pretensje o wszystko, choć to oni sami niejednokrotnie nie dopełnili podstawowych obowiązków rodzicielskich. Kto bowiem ma uczyć dziecko, że mówi się: „dzień dobry”, „do widzenia”, „dziękuję”, „proszę”, „przepraszam” etc. Ich dzieci wychowywane bezstresowo, czyli bez żadnych zakazów i nakazów, bez żadnych obowiązków, rosną w przekonaniu, że jako dzieci mają różne prawa. Nikt jednak nie uczy ich o obowiązkach. Opisałam to w kilku swoich powieściach, bo rodzice są często nie mniejszym problemem dla szkoły niż uczniowie. Widzę to także jako pisarka. Pamiętam takie spotkanie w pewnej szkole na Śląsku. Był to zespół szkół – podstawowa i gimnazjum w jednym. Do spotkania było jeszcze pół godziny, więc zaproszono mnie do gabinetu dyrektorskiego na kawę. Dyrektor była przesympatyczna i gawędziłyśmy sobie miło, gdy nagle otworzyły się drzwi, w których stanął uczeń lat ok. 15 i nie mówiąc dzień dobry z miejsca oznajmił:
– Kurwa, ale się wkurwiłem!
Przyznam, że mnie zatkało. Dyrektorka nie była jednak w ogóle zaskoczona. Powiedziała:
– Po pierwsze dzień dobry, po drugie mam gościa, a po trzecie przyjdź później.
– Dobra – odparł uczeń i trzasnął drzwiami tak, że o mało nie wyleciały z futryny.
W ciągu kilku minut dowiedziałam się, że jest nadpobudliwy i ma orzeczone nauczanie indywidualne, ale jego rodzice nie godzą się, by było u niego w domu. Przychodzi więc do szkoły. Jest za duży na świetlicę, niestety nie słucha się nikogo. Ulubione zajęcie to wchodzenie do dziewczęcych toalet klas I-III i pokazywanie 8-latkom genitaliów. Rodzice uczennic protestują. Sprawa co chwilę wraca do kuratorium i sądu rodzinnego. Generalnie dyrektorka wyznała, że nie może doczekać się czerwca, kiedy kłopotliwy uczeń opuści gimnazjum. Był maj. Z uczniem ciągle prowadzone są rozmowy, ale śmieje się w oczy nauczycielom, psychologowi szkolnemu i dwóm pedagogom. Jedyna osoba, z którą w miarę się liczy to dyrektorka. Ta sama, którą powitał słowami: „kurwa, ale się wkurwiłem”. Osobliwy to szacunek.
Problemem jest więc dziś nie tyle fakt niskich płac nauczycieli, ile brak etosu tego zawodu, w którego odbudowie państwo nie pomaga.
Przyznam, że nie znam lekarstwa na tę toczącą nasz kraj bolączkę, ale wiem jedno. Dopóki nie zaczniemy szanować nauczycieli i właściwie ich wynagradzać, dopóty tak właśnie będzie. Zwłaszcza, że żyjemy w świecie, w którym kult pieniądze staje się coraz silniejszy. Szanujemy tych, którzy są bogaci. Biedak na szacunek nie zasługuje – vide stosunek do bezdomnych i żebraków.
Pisałam tu jakiś czas temu, o uczniu, który dowiedziawszy się, ile zarabiam jako pisarka na sprzedaży książek (mam ok 2 złotych od sprzedanego egzemplarza), stwierdził, że nie ma sensu ze mną rozmawiać, bo taki Lewandowski (piłkarz) ma więcej. Ja mam jednak jeszcze pieniądze ze spotkań autorskich, artykułów, wydań książek zagranicą, a czasem warsztatów literackich, dziennikarskich czy faktu bycia jurorem w jakimś konkursie. Tymczasem nauczyciele mają tylko pensje, do których nawet jeśli dochodzą jakieś dodatki, to trudno mówić o kokosach. Od wielu tygodni w sieciach społecznościowych publikują zresztą screeny swoich pensji.
A jak potrafi się odezwać uczeń do nauczyciela, zwłaszcza, gdy ów uczeń pochodzi z zamożnego domu?
– Czy mógłbyś przestać bawić się na lekcji telefonem? – spytała moja koleżanka pewnego nastolatka. W odpowiedzi usłyszała, że to jest iPhone. – iPhone czy cokolwiek innego odłóż, bo jest lekcja – odparła, a ponieważ uczeń nie posłuchał tylko nadal się bawił telefonem, więc po trzech prośbach o odłożenie, wpisała mu uwagę do mobi-dziennika. Potem nasłuchała się, że jest zazdrosna o telefon, bo ją na taki nigdy nie będzie stać. Co gorsza do tej narracji dołączył rodzic krnąbrnego ucznia, mówiąc, że nie powinna się na jego dziecku mścić za to, że nie stać ją na godne życie, bo nikt jej nie kazał być nauczycielem.
I tu dochodzimy do sedna. W PRL mniej było nauczycieli z powołania, a więcej takich, którym nie wyszła inna kariera. O mojej polonistce z liceum krążyły legendy, że chciała być aktorką. Bardzo prawdopodobne, bo jej mąż był aktorem, a córką aktorką została. Zresztą na każdej lekcji miałam wrażenie, że oglądam w jej wykonaniu tandetny monodram. Była dla uczniów okropna i sportretowałam ją potem w jednej ze swoich powieści. Ta polonistka nie miała jednak żadnych studiów a jedynie studium nauczycielskie (o czym dowiedziałam się zresztą, gdy odwiedziłam szkołę podczas obchodów 80-lecia) i po reformie szkolnictwa została zmuszona do przejścia na emeryturę. Obecnie do zawodu nauczyciela przychodzą najczęściej ci, którzy chcą. I nawet jeśli zdarza się ktoś nie z powołania a z przypadku, to proporcje zostały dawno odwrócone.
Staram się zrozumieć i racje rodziców i ich uczniów i racje nauczycieli. Dlatego nie mam zdania na temat strajku. Natomiast zastanawiam się, coby się stało, gdyby nauczyciele zaczęli masowo zwalniać się z pracy i odchodzić do tych innych zawodów, do których wysyłają ich zirytowani rodzice. Gdyby zaczęli zwalniać się z pracy tak nagle i to z dnia na dzień. Gdyby zrobili to zamiast tego protestu, który jest ich walką o godność, a z powodu którego wielu na nich pluje. Czy dopiero wtedy, gdy nie będzie chętnych do nauki przyszłych pokoleń społeczeństwo opanuje się i zacznie ich doceniać? Bo w to, że rządzący się nad nimi ulitują przestałam wierzyć. W końcu żona prezydenta to nauczycielka. Strajku nie poparła. Ale od dawna wiadomo, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Zaś nauczyciele są tak nielubiani, bo każdy miał choć jednego niefajnego nauczyciela. I teraz wychodzi na to, że lud żąda linczu na wszystkich pozostałych za winy tego jednego. Koło się zamyka.