Nie. Nie jest to literówka. Byliśmy dziś (właściwie wczoraj) z synem w kinie na „Przeminęło z wiatrem” Victora Fleminga. Dlaczego więc piszę z wiadrem? A to wyjaśnię za chwilę. Najpierw wstęp. W tym roku przypada 70-lecie filmu i stwierdziłam, że warto, choć raz w życiu obejrzeć go w kinie, a nie w telewizorze. (Ja już widziałam, ale mój syn nie). W Warszawie film grają w „Kinotece” raz dziennie. Po 14-tej zabukowałam bilety. Zajęte było już ponad pół kina. Gdy przyszliśmy na seans zajęte było ¾. Przed seansem poszliśmy na kawę, więc sporo Maćkowi o filmie powiedziałam. O tym, że najpierw była książka Margaret Mitchell. Że ekranizacja jest kultowa. Że o role Scarlett O’Harry zabiegało wiele aktorek. (Przesłuchano coś około 1400 słownie: tysiąca czterystu. Widziałam kiedyś film o produkcji „Przeminęło z wiatrem”, więc pamiętam nawet niektóre twarze. Nie dziwie się, że wygrała Vivien Leigh. To jest ten temperament.) Opowiedziałam Maćkowi o ośmiu Oskarach i o tym, że wtedy po raz pierwszy Oskara dostała czarnoskóra aktorka (Hattie McDaniel za rolę Mummy) i po raz pierwszy czarnoskóry człowiek wszedł do Kodak Theatre nie jako obsługa. Jednocześnie, że wcześniej na specjalną premierę w Atlancie nie przyjechała Hattie McDaniel, czyli odtwórczyni roli niani, bo premiera była w kinie dla białych i trwały zamieszki rasistowskie. Że na tę sama premierę nie przybył też odtwórca roli Ashleya, czyli Leslie Howard. Że gdy kręcono film miał 47 lat, więc go specjalnie oświetlano, by nie było widać zmarszczek w tych scenach, gdy jest on kawalerem. Że film kosztował 4 miliony, a do dziś zarobił najwięcej w historii kina. Że reżyser z powodu konfliktów z producentem wpadał w depresje, faszerowano go jakimiś antydepresantami i raz nawet zniknął z planu filmowego na dwa tygodnie. Opowiedziałam też, że moi rodzice poszli na ten film, ale ojciec w połowie dostał rozwolnienia więc musieli wyjść, co matka ojcu przez 20 lat wypominała przy różnych okazjach. („Największy romans świata i musiałam wyjść w połowie, bo ten dostał sraczki!) Dlatego, gdy na 50-lecie filmu „Przeminęło z wiatrem” znów weszło do kin, kupiłam mamie bilet. Była już bardzo schorowana, więc pchałam ją przed sobą do istniejącego jeszcze wtedy na Saskiej Kępie kina „Sawa”. Zamieniając się przy tym z nią rolami. Tym razem bowiem to ja zrzędziłam jej nad głową. Mówiłam, że ma iść i nie jęczeć, to może wreszcie skończy się wypominanie ojcu sraczki. O ironio pół roku później film w czasie Świąt Bożego Narodzenia nadała Telewizja Polska i ojciec też mógł wreszcie go obejrzeć. Nawet opowiedziałam mojemu synowi historię jak to w „Iluzjonie” na tym filmie (pierwszy raz wtedy go oglądałam) podczas sceny śmierci Melanii jeden z siedzących z tyłu sali żuli krzyknął na całe kino: „ruchaj póki ciepła!” i przerwano seans, by uspokoić hołotę. Każda z tych informacji to jakaś historia. Jak nie filmu i kinematografii to obyczajów.
Dlaczego jednak napisałam, że „Przeminęło z wiadrem”? Maćkowi film się podobał. Jedyne co mu się nie podobało to, jak to określił, „trzy siedzące obok niego rechoczące wieloryby”, czyli tłuste dziewczyny bez przerwy gadające i chichoczące w zupełnie innych momentach niż reszta widowni. Och! Gdybym miała wiadro z wodą! Oblałabym je dla otrzeźwienia. Ale nie to wiadro mam na myśli. Najchętniej oblałabym też wodą jeszcze jedną osobę. Moją „ulubioną” dziennikarkę Gazety Stołecznej redaktor Magdalenę D., której tekst o „Przeminęło z wiatrem” znalazłam w sieci wczoraj, a która obok innych wywodów napisała m.in.:
„Siła „Przeminęło z wiatrem” tkwi (…) w apoteozie stereotypu. W prostej wizji świata, w którym dobre kobiety (Melanie) wygrywają, fatalne kobiety (Scarlett) upadają, czarne kobiety (Niania) gotują i sprzątają. W pozornym uniwersalizmie zaklętym w micie o wielkiej miłości. Heteroseksualnej oczywiście.
„Przeminęło z wiatrem” powinno w rzeczy samej przeminąć jako produkt popkultury sprzed kilkudziesięciu lat. Jeśli będę miała kiedyś córkę, nie zabiorę jej do kina na ten film.” Czytałam tekst tej pani trzy razy, bo nie mogłam uwierzyć, że ktoś naprawdę to napisał! Że ktoś może chcieć od filmu sprzed 70 lat, by opowiadał o czymś z połowy XIX wieku językiem z XXI. Napisałam, że tę panią chętnie oblałabym wiadrem z zimną wodą, by otrzeźwiała. Bo mam wrażenie, że albo pisała po pijaku albo zapaliła jakieś zakazane zioło. A może to dopalacze? Ale… nie muszę jej otrzeźwiać. Za mnie zrobiło to sporo osób na portalu gazety, z których żadna nie zostawiła na owej pani suchej nitki. Nie wiem tylko, czy owa pani to po pierwsze przeczytała, a po drugie zrozumiała. Wątpię. Przyznam jednak, że czytając jej wypociny czułam się jak ślepy z tego głupiego kawału, w którym mył tarkę do jarzyn mówiąc: w życiu takich bzdur nie czytałem.
Pani redaktor zarzucała filmowi rasizm! A jak ma nie być rasizmu w filmie o wojnie secesyjnej? Poza tym rasizm w dzisiejszym pojęciu jest nawet w „Chacie wuja Toma”, która to książka w swoim czasie przyczyniła się właśnie do zniesienia rasizmu, a wcześniej z powodu walki z owym rasizmem była na amerykańskim indeksie jako zagrożenie porządku. (Sporo o tym napisano w takim leksykonie książek zakazanych, który w swoim czasie kupiłam pewnemu starszemu panu w prezencie.) Dziś pani redaktor Magda walczy… z historią. Chce jak w Orwellowskim świecie wymazywać z niego szkodliwe w jej mniemaniu filmy i książki. Można i tak. Powołując się na własną tolerancję dla homoseksualizmu (ta pogarda, że miłość Retta i Scarlett jest heteroseksualna) odmawia jej tym, którzy w tej „ramocie” widzą obraz tamtych czasów. Czasów wojny secesyjnej i czasów sprzed 70 lat. Nikt przy zdrowych zmysłach nie szuka tam dzisiejszego świata! Patrzymy jak kręcono filmy 70 lat temu. Jak wtedy przedstawiano wojnę secesyjną. I jak przedstawiano miłość. Jakie były obyczaje. Historia może nam się nie podobać, ale się już zdarzyła. Hitler nie był fajny, ale kręcimy jego biografie. Czemu nie kręcić powieści o wojnie secesyjnej, w których bohaterka bije po twarzy czarnoskórą służącą? Nie udawajmy, że takich rzeczy nie było! Hipokrytka była Scarlett O’Hara, ale krytykując ją sami nie bądźmy hipokrytami. To o tym między innymi dyskutowałam z synem, gdy o 1 w nocy wracaliśmy z kina. Maciek pytał też, dlaczego córeczka Scarlett i Retta jeździła na koniu bokiem? Cóż… dosiadanie wtedy konia okrakiem nie było w dobrym tonie. Długo zajęło mi tłumaczenie Maćkowi dlaczego. Tak zmieniły się obyczaje. Nie mówić, że takie były? Że jazda przez kobietę okrakiem na koniu była wtedy niemal równoznaczna z onanizmem? Wymazać to? Rozmawialiśmy też o tym, jak przedstawione były postaci. Trochę czarno białe, ale… nie wszystkie. Maćkowi podobał się Rett. Mnie też. Pierdołowaty Ashley zawsze mnie brzydził. Obrobiliśmy tyłek samolubnej Scarlett. Takie dysputy z synem, jak ta w drodze z kina do samochodu wiele dla mnie znaczą. Nie wiem jak można być takim głupim, by odmawiać tej przyjemności sobie i swojej córce, ale cóż… panią redaktor Magdę tłumaczy młody wiek i fakt, że… nie posiada dzieci. Czy będzie matką? To się kiedyś okaże, choć jak zauważył pewien internauta, komentujący artykuł, może wytykanie, że przedstawiona w „Przeminęło z wiatrem” miłość jest heteroseksualna, jakby to było coś złego, dowodzi, że owa pani ma partnerkę. Dla mnie akurat nic złego. Mój liberalizm dla odmienności od dawna gorszy ludzi. Myślę, że gorszy ich w tym samym stopniu, co heteryckość filmu Fleminga redaktor Magdalenę 🙂 hihi. Jeśli ma ona partnerkę, to wtedy rzeczywiście o prokreację może być trochę trudno. Na szczęście można mieć dzieci nieślubne, adoptowane, in vitro i tak dalej. W XXI wieku sporo na ten temat napisano. Jest też i stosowna literatura. Czemu jednak wtedy cenzurować dzieła o miłości heteroseksualnej? Czyżby należało dzieci chować jedynie na „Lubiewie” i „Tajemnicy Brokeback Mountain”?
A wracając do filmu Fleminga. To co zawsze podobało mi się w powieści i filmie to zakończenie. Można dośpiewać sobie, co dalej będzie się działo. Czytelnik ma pole dla wyobraźni. Nie lubię książek (i filmów) z jednoznacznym zakończeniem. Te, które sama piszę, też nie mają takich jednoznacznych zakończeń, co zresztą niektórych czytelników irytuje. Ale nie piszę dla leni, którzy muszą mieć wszystko podane na tacy. Zawsze chcę zostawić czytelnikom coś dla siebie. Niech sami dopowiedzą sobie według uznania co było dalej. Niestety dalsze losy Scarlett dopisała niejaka Ripley. Nawet nie chciałam tego czytać. Brzydzę się tym tak, jak brzydzę się przygodami Pana Samochodzika napisanymi przez innych autorów niż Zbigniew Nienacki. I dlatego zapowiadam, że gdy umrę, a ktoś dopisze dalsze losy bohaterów jakiejś mojej książki, będę autora tych bzdur straszyć po nocach. Obowiązkowo z wiadrem. I nie przeminę wtedy tak szybko. A co! Proszę wymyślić swoje postacie. Wyobraźnia ludzka jest jak głupota. Nieograniczona. Wspomniany przeze mnie tekst z Gazety Stołecznej jest tego jawnym dowodem.
PS. „Przeminęło z wiatrem” jest jak „Bitwa pod Grunwaldem”, o której Stanisław Witkiewicz Ojciec napisał, że są to „stare gacie w tarapacie”. Zachwycać się nie musimy, ale nie znać wstyd. Mam nadzieję, że znakomity krytyk filmowy i historyk kina Jerzy Płażewski „popędzi kota” pani redaktor Magdalenie.
PS.2. Wiader mam kilka!
PS.3. Jakby ktoś chciał poczytać pełną wersję „dzieła” redaktor Magdy, to proszę kliknąć tutaj. To doprawdy absurd, że postępowa i opiniotwórcza gazeta publikuje takie bzdury.
PS.4. W swoim czasie obiecałam śledzić poczynania redaktor Magdaleny.
Dlaczego jednak napisałam, że „Przeminęło z wiadrem”? Maćkowi film się podobał. Jedyne co mu się nie podobało to, jak to określił, „trzy siedzące obok niego rechoczące wieloryby”, czyli tłuste dziewczyny bez przerwy gadające i chichoczące w zupełnie innych momentach niż reszta widowni. Och! Gdybym miała wiadro z wodą! Oblałabym je dla otrzeźwienia. Ale nie to wiadro mam na myśli. Najchętniej oblałabym też wodą jeszcze jedną osobę. Moją „ulubioną” dziennikarkę Gazety Stołecznej redaktor Magdalenę D., której tekst o „Przeminęło z wiatrem” znalazłam w sieci wczoraj, a która obok innych wywodów napisała m.in.:
„Siła „Przeminęło z wiatrem” tkwi (…) w apoteozie stereotypu. W prostej wizji świata, w którym dobre kobiety (Melanie) wygrywają, fatalne kobiety (Scarlett) upadają, czarne kobiety (Niania) gotują i sprzątają. W pozornym uniwersalizmie zaklętym w micie o wielkiej miłości. Heteroseksualnej oczywiście.
„Przeminęło z wiatrem” powinno w rzeczy samej przeminąć jako produkt popkultury sprzed kilkudziesięciu lat. Jeśli będę miała kiedyś córkę, nie zabiorę jej do kina na ten film.” Czytałam tekst tej pani trzy razy, bo nie mogłam uwierzyć, że ktoś naprawdę to napisał! Że ktoś może chcieć od filmu sprzed 70 lat, by opowiadał o czymś z połowy XIX wieku językiem z XXI. Napisałam, że tę panią chętnie oblałabym wiadrem z zimną wodą, by otrzeźwiała. Bo mam wrażenie, że albo pisała po pijaku albo zapaliła jakieś zakazane zioło. A może to dopalacze? Ale… nie muszę jej otrzeźwiać. Za mnie zrobiło to sporo osób na portalu gazety, z których żadna nie zostawiła na owej pani suchej nitki. Nie wiem tylko, czy owa pani to po pierwsze przeczytała, a po drugie zrozumiała. Wątpię. Przyznam jednak, że czytając jej wypociny czułam się jak ślepy z tego głupiego kawału, w którym mył tarkę do jarzyn mówiąc: w życiu takich bzdur nie czytałem.
Pani redaktor zarzucała filmowi rasizm! A jak ma nie być rasizmu w filmie o wojnie secesyjnej? Poza tym rasizm w dzisiejszym pojęciu jest nawet w „Chacie wuja Toma”, która to książka w swoim czasie przyczyniła się właśnie do zniesienia rasizmu, a wcześniej z powodu walki z owym rasizmem była na amerykańskim indeksie jako zagrożenie porządku. (Sporo o tym napisano w takim leksykonie książek zakazanych, który w swoim czasie kupiłam pewnemu starszemu panu w prezencie.) Dziś pani redaktor Magda walczy… z historią. Chce jak w Orwellowskim świecie wymazywać z niego szkodliwe w jej mniemaniu filmy i książki. Można i tak. Powołując się na własną tolerancję dla homoseksualizmu (ta pogarda, że miłość Retta i Scarlett jest heteroseksualna) odmawia jej tym, którzy w tej „ramocie” widzą obraz tamtych czasów. Czasów wojny secesyjnej i czasów sprzed 70 lat. Nikt przy zdrowych zmysłach nie szuka tam dzisiejszego świata! Patrzymy jak kręcono filmy 70 lat temu. Jak wtedy przedstawiano wojnę secesyjną. I jak przedstawiano miłość. Jakie były obyczaje. Historia może nam się nie podobać, ale się już zdarzyła. Hitler nie był fajny, ale kręcimy jego biografie. Czemu nie kręcić powieści o wojnie secesyjnej, w których bohaterka bije po twarzy czarnoskórą służącą? Nie udawajmy, że takich rzeczy nie było! Hipokrytka była Scarlett O’Hara, ale krytykując ją sami nie bądźmy hipokrytami. To o tym między innymi dyskutowałam z synem, gdy o 1 w nocy wracaliśmy z kina. Maciek pytał też, dlaczego córeczka Scarlett i Retta jeździła na koniu bokiem? Cóż… dosiadanie wtedy konia okrakiem nie było w dobrym tonie. Długo zajęło mi tłumaczenie Maćkowi dlaczego. Tak zmieniły się obyczaje. Nie mówić, że takie były? Że jazda przez kobietę okrakiem na koniu była wtedy niemal równoznaczna z onanizmem? Wymazać to? Rozmawialiśmy też o tym, jak przedstawione były postaci. Trochę czarno białe, ale… nie wszystkie. Maćkowi podobał się Rett. Mnie też. Pierdołowaty Ashley zawsze mnie brzydził. Obrobiliśmy tyłek samolubnej Scarlett. Takie dysputy z synem, jak ta w drodze z kina do samochodu wiele dla mnie znaczą. Nie wiem jak można być takim głupim, by odmawiać tej przyjemności sobie i swojej córce, ale cóż… panią redaktor Magdę tłumaczy młody wiek i fakt, że… nie posiada dzieci. Czy będzie matką? To się kiedyś okaże, choć jak zauważył pewien internauta, komentujący artykuł, może wytykanie, że przedstawiona w „Przeminęło z wiatrem” miłość jest heteroseksualna, jakby to było coś złego, dowodzi, że owa pani ma partnerkę. Dla mnie akurat nic złego. Mój liberalizm dla odmienności od dawna gorszy ludzi. Myślę, że gorszy ich w tym samym stopniu, co heteryckość filmu Fleminga redaktor Magdalenę 🙂 hihi. Jeśli ma ona partnerkę, to wtedy rzeczywiście o prokreację może być trochę trudno. Na szczęście można mieć dzieci nieślubne, adoptowane, in vitro i tak dalej. W XXI wieku sporo na ten temat napisano. Jest też i stosowna literatura. Czemu jednak wtedy cenzurować dzieła o miłości heteroseksualnej? Czyżby należało dzieci chować jedynie na „Lubiewie” i „Tajemnicy Brokeback Mountain”?
A wracając do filmu Fleminga. To co zawsze podobało mi się w powieści i filmie to zakończenie. Można dośpiewać sobie, co dalej będzie się działo. Czytelnik ma pole dla wyobraźni. Nie lubię książek (i filmów) z jednoznacznym zakończeniem. Te, które sama piszę, też nie mają takich jednoznacznych zakończeń, co zresztą niektórych czytelników irytuje. Ale nie piszę dla leni, którzy muszą mieć wszystko podane na tacy. Zawsze chcę zostawić czytelnikom coś dla siebie. Niech sami dopowiedzą sobie według uznania co było dalej. Niestety dalsze losy Scarlett dopisała niejaka Ripley. Nawet nie chciałam tego czytać. Brzydzę się tym tak, jak brzydzę się przygodami Pana Samochodzika napisanymi przez innych autorów niż Zbigniew Nienacki. I dlatego zapowiadam, że gdy umrę, a ktoś dopisze dalsze losy bohaterów jakiejś mojej książki, będę autora tych bzdur straszyć po nocach. Obowiązkowo z wiadrem. I nie przeminę wtedy tak szybko. A co! Proszę wymyślić swoje postacie. Wyobraźnia ludzka jest jak głupota. Nieograniczona. Wspomniany przeze mnie tekst z Gazety Stołecznej jest tego jawnym dowodem.
PS. „Przeminęło z wiatrem” jest jak „Bitwa pod Grunwaldem”, o której Stanisław Witkiewicz Ojciec napisał, że są to „stare gacie w tarapacie”. Zachwycać się nie musimy, ale nie znać wstyd. Mam nadzieję, że znakomity krytyk filmowy i historyk kina Jerzy Płażewski „popędzi kota” pani redaktor Magdalenie.
PS.2. Wiader mam kilka!
PS.3. Jakby ktoś chciał poczytać pełną wersję „dzieła” redaktor Magdy, to proszę kliknąć tutaj. To doprawdy absurd, że postępowa i opiniotwórcza gazeta publikuje takie bzdury.
PS.4. W swoim czasie obiecałam śledzić poczynania redaktor Magdaleny.