Moja szefowa padła ofiarą „wanadziei” i została… „Wlewą”. Przyznam, że zazdroszczę tej ksywki, bo jest piękna, głęboka, dostojna i apetyczna. Skąd się wzięła i co oznacza? Ba! Zanim wyjawię tę tajemnicę muszę coś wyjaśnić. Co to jest „wanadzieja”? Przyznam, że nie znam nikogo, kto by choć raz nie padł ofiarą „wanadziei”. Prędzej czy później każdemu się zdarza. „Wanadzieją” nazywam zbitki (lub rozbitki) słowne, które powodują, że rozumiemy coś zupełnie innego niż powinniśmy. Skąd „wanadzieja”? Byłam dzieckiem, gdy nauczona przez ojca patriotycznych piosenek śpiewałam: „Tam na błoniu błyszczy kwiecie. Stoi ułan na bidecie”. Wiedziałam co to bidet, bo u stryja w domu był. Nie wiedziałam jednak co to „wideta”. Wydawało mi się jednak, że ułan, by być wyższym staje czasem na bidecie i wtedy wygląda poważniej i dostojniej. Zwłaszcza jak stoi na tym bidecie wyprostowany. Może trochę dziwnie wygląda, ale dorośli są z reguły dziwni. Ojciec usłyszawszy o stojącym na bidecie ułanie mało nie padł. Szybko wyjaśnił, że chodzi o widetę, a nie bidet, a „wideta” to warta, straż, czujka, a także asekuracyjnie dodał co to „błonie”, bym broń Boże w innej patriotycznej pieśni nie śpiewała „za nami piechoty pełne dłonie”. Jednak ta historia nie wybawia mnie od bycia ofiarą „wanadziei”. Jako 11 letni podlotek znów zadałam ojcu pytanie. Tym razem spytałam co to jest „okutlis”, bo to tajemnicze słowo śpiewał w piosence Wojciech Młynarski. W tym „okutlisie” była śmiechu iskra. Usłyszawszy pytanie ojciec ryknął śmiechem i stwierdził, że to lepsze od ułana na bidecie. A potem wytłumaczywszy, że Młynarski śpiewa: „A teraz w oku tli się śmiechu iskra” powiedział, że to tak jak z nim, matką i „wanadzieją”. Otóż oboje moi rodzice jako dzieci pytali się swoich rodziców o ową tajemniczą „wanadzieję”. Dziadkowie zachodzili w głowę skąd im się taki wyraz wziął. Jest to trudny do wytłumaczenia (zwłaszcza dziś, bo nie ma już staropolskich końcówek „wa”) zbitek słowny z piosenki „Bartoszu! Bartoszu! Oj nie traćwa nadziei!”. Swoją „wanadzieję” ma moim zdaniem każdy myślący. Każdy kto nie śpiewa bezmyślnie, kto zastanawia się nad sensem słów z piosenek. Moją „wanadzieją” jest „okultlis”. Eks męża tajemniczy „nieli”, którzy grają, a króle ich witają. Z kolei kumpel ze studiów analizował „moctrucha”. Myślał, że ów tajemniczy „moctruch” to jest bardzo silny deszcz, bo przecież skoro Bóg się rodzi, a ów „moctruch” leje to musi to być coś o niezwykłej sile lania. Słyszałam o człowieku zafascynowanym wielkim potworem większym od wielkoluda, ale za pewne łagodnym, bo ukochanym. Ów potwór nazywał się „międzylud” (Wszedł międzylud ukochany dzieląc z nim trudy i znoje). Czasem nie jesteśmy świadomi „wanadziei”. „Wanadzieją” całej rzeszy ludzi był Stalin. Dlatego w kościele śpiewali, że „Józef Stalin ono pielęgnuje”. Och ileż „wanadziei” jest w tych kolędach! „Nieli”, „Moctruch”, „Miedzylud”! Ale nie tylko tam!
Koleżanka z pracy myślała, że „scebra” to jakieś zwierzę (może z gatunku zebr, bo podobnie brzmi), które oddaje hektolitry moczu, bo się mówi, że „leje jak scebra”. W liceum dyktowałam przyjaciółce lekcje przez telefon. Było zdanie: „wrażenia Adama Mickiewicza z podróży”, a ona ewidentnie zamyślona nad swoimi damsko-męskimi problemami (kocha nie kocha?) dukała w słuchawkę dość bezmyślnie: „wrażenia Adama Mickiewicza spod róży”. Ja nie byłam lepsza. Gdy inna dyktowała mi biologię i było „kloaka czyli stek” odparłam, że ni w ząb tego nie rozumiem. Jak to kloaka czy listek? To się w tej kloace listkiem trzeba podetrzeć?
Teraz ofiarą „wanadziei” padła szefowa. Było to piękne! Dzwoniła do korespondentów po informacje o bohaterach ich reportaży. W pokoju siedziałyśmy we trzy, bo jeszcze jedna koleżanka. My słyszałyśmy tylko to co mówiła szefowa i coraz bardziej natężałyśmy uszy, bo… szefowa notowała i z coraz większą irytacją mówiła mniej więcej tak:
– Swietłana jako wlewa…. Ale co to znaczy jako „wlewa”? Co „wlewa”? Jakieś wlewki robi? Jak to jako „wlewa”? To znaczy jako kto? Rozumiem, że jako kobieta, ale jako „wlewa”? Kto to jest „wlewa”? Co z tą „wlewą”?
Krzyczałyśmy do niej z koleżanką, że Jakowlewa to nazwisko, ale szefowa machała ręką, że przeszkadzamy w rozmowie. Z „wlewą” walczyła dobrych pięć minut. Przegrała. Musiała uznać, że i ona padła ofiarą „wanadziei”. Jest więc „Wlewą”. Cóż… zawsze to bardziej dostojnie niż być takim „Moctruchem”. Ja tam jednak wolę „Międzyluda”. Niestety do Bożego Narodzenia daleko. Nieprędko więc wejdzie „Miedzylud”. Najpierw nadejdzie Wielkanoc. W pieśniach wielkopostnych potencjalnej „wanadziei” brak, choć… jeden kumpel jako dziecko myślał, że zwycięzca „śmierdzi, piekła i szatana”. Ta koncepcja zdecydowanie mi się nie podoba. I nie dlatego, że jest zbyt obrazoburcza. Jakaś bez jaj. W Wielkanoc? Nie uchodzi!
PS. Chciałam napisać jak bardzo nienawidzę pani Ani J. z okienka na mojej poczcie, ale jak zwykle już mi przeszło. Boże, że też człowiek nie może wybrać sobie poczty.
PS. Proszę czytelników bloga o nadsyłanie „wanadziei” 🙂
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...