Kilka lat temu wybrałam się samochodem znajomego na obóz harcerski do syna. Lipiec, upał, a samochód bez klimatyzacji, więc na którymś tam kilometrze przez otwarte okno wpadł mi wielki robal i wylądował… za koszulą. Darłam się strasznie, choć byłam w aucie sama, szybciutko zjechałam na pobocze i rozpoczęłam delikatne grzebanie za własną koszulą w poszukiwaniu robala i w obawie, by mnie nie ukąsił. Bałam się, że robal, który z takim impetem wleciał do samochodu, to szerszeń, a jak on ukąsi, to co ja sama pocznę na trasie? Na szczęście robal okazał się chrabąszczem majowym. Co robił w lipcu na trasie Warszawa – Gdańsk? Nie wiem. Wiem jedno. Po tym zdarzeniu zdecydowałam się, że kupię sobie auto z klimatyzacją, by nie musieć na trasie otwierać okien. I tak 3 lata temu stałam się posiadaczką jubileuszowej wersji fiata sześćset znanego pod nazwą Seicento, a przeze mnie nazywanego pieszczotliwie „Jubisiem”. „Jubiś” przez trzy lata przejechał ze mną 45 tysięcy kilometrów. Przemierzył wszerz i wzdłuż nie tylko Warszawę, Mazowsze i trochę Polski, a szczególnie Lubelszczyznę i Zamojszczyznę, ale i Słowację. „Jubiś” jest wyjątkowy nie tylko dlatego, że jest mój, że ma specjalny jubileuszowy design, ale też mnóstwo udogodnień, wśród których jest wspomniana już przeze mnie klimatyzacja. I właśnie ta klimatyzacja stała się ostatnio przyczyną absurdalnego nieporozumienia w warsztacie. Auto od początku serwisuję w salonie, z którego nim wyjechałam. Tam sprawdzają mi i poziom oleju, zużycie klocków hamulcowych, ciśnienie w oponach, wymieniają letnie na zimowe itp. Ja w ogóle nie wdaję się w szczegóły. Tylko zostawiam auto i odbieram, oczywiście pojękując, gdy otrzymuję rachunek, ale tak to już jest. Posiadanie samochodu, nawet tak małego jak „Jubiś” kosztuje. Nigdy nie mówię, co serwis ma sprawdzić, bo przecież to autoryzowany salon i oni sami najlepiej wiedzą. Dlatego, gdy w tym roku po przeglądzie odebrałam auto, pojechałam na zakupy, a klimatyzacja się nie włączyła zdenerwowałam się. Zadzwoniłam do warsztatu. Powiedzieli, żebym podjechała. Cóż się okazało. Auto ma 3 lata i przez ten czas nikt nigdy nie przeprowadził w nim ani przeglądu ani konserwacji klimatyzacji, bo… warsztat nie miał pojęcia, że tu jest klimatyzacja! pan przyjmujący do naprawy nie zaglądał do auta, a mechanik, choć zaglądał i klimatyzację w nim widział to się nie wtrącał, ale wykonywał zlecenie zapisane na kartce przez dyspozytora. Zlecenie, na którym słowa o klimatyzacji nie było. Dlatego w klimatyzacji stopniowo ubywało gazu i po 3 latach, akurat w dzień po wyjeździe autem z przeglądu tenże gaz się skończył.
Ja z kolei nigdy na temat konserwacji i przeglądu klimatyzacji się nie zająknęłam, bo uważałam, że przyszłam do fachowców i oni powinni wiedzieć, co w aucie trzeba sprawdzić. A fachowcy… cóż. Dyspozytorom do głowy nie przyszło, że w aucie, które oficjalnie nazywa się FIAT 600 50th, a popularnie Seicento może być klimatyzacja, choć jest ona firmowa i od nowości. Pan przepraszając wyjaśnił: „takie coś trafia się nawet nie wiem, czy w jednym na tysiąc tego typu aut”. Dodatkowy przegląd klimatyzacji kosztował na szczęście już „tylko” 170 złotych i po godzinie wyjechałam autem jak nowym. Umówiłam się z salonem, że teraz w „karcie pacjenta”, czyli mojego „Jubisia” zaznaczą, że auto ma klimatyzacę. No cóż… przede mną i „Jubisiem” ostatnie wspólne dwa lata. Najpóźniej jesienią 2010 „Jubiś” zostanie w warsztacie w rozliczeniu, a ja wyjadę stamtąd czymś nowym. Czym? No właśnie. Zobaczymy, jakie małe autka będą wtedy w produkcji. I w jakim da się zamontować klimatyzację. Robali za dekoltem już nie chcę. Nawet jeśli to tylko niegroźne chrabąszcze. I tylko zastanawiam się: czy nie lepiej wziąć takie auto, w którym klimatyzacja nie jest rzadkością? Bo jak znowu nie będą mi jej konserwować, a pracować przestanie nie w rodzinnym mieście w powszedni dzień, a na trasie i za granicą? To co ja zrobię? A z drugiej strony… nie będę przecież pouczać fachowców.
Ja z kolei nigdy na temat konserwacji i przeglądu klimatyzacji się nie zająknęłam, bo uważałam, że przyszłam do fachowców i oni powinni wiedzieć, co w aucie trzeba sprawdzić. A fachowcy… cóż. Dyspozytorom do głowy nie przyszło, że w aucie, które oficjalnie nazywa się FIAT 600 50th, a popularnie Seicento może być klimatyzacja, choć jest ona firmowa i od nowości. Pan przepraszając wyjaśnił: „takie coś trafia się nawet nie wiem, czy w jednym na tysiąc tego typu aut”. Dodatkowy przegląd klimatyzacji kosztował na szczęście już „tylko” 170 złotych i po godzinie wyjechałam autem jak nowym. Umówiłam się z salonem, że teraz w „karcie pacjenta”, czyli mojego „Jubisia” zaznaczą, że auto ma klimatyzacę. No cóż… przede mną i „Jubisiem” ostatnie wspólne dwa lata. Najpóźniej jesienią 2010 „Jubiś” zostanie w warsztacie w rozliczeniu, a ja wyjadę stamtąd czymś nowym. Czym? No właśnie. Zobaczymy, jakie małe autka będą wtedy w produkcji. I w jakim da się zamontować klimatyzację. Robali za dekoltem już nie chcę. Nawet jeśli to tylko niegroźne chrabąszcze. I tylko zastanawiam się: czy nie lepiej wziąć takie auto, w którym klimatyzacja nie jest rzadkością? Bo jak znowu nie będą mi jej konserwować, a pracować przestanie nie w rodzinnym mieście w powszedni dzień, a na trasie i za granicą? To co ja zrobię? A z drugiej strony… nie będę przecież pouczać fachowców.